Stanisław Tarnowski
Sumienność dzienników i dziennikarzy Objaśnienia: Artykuł ten ogłoszony był w „Przeglądzie Polskim” w sierpniu 1869 roku, napisany jako odpowiedź na zarzuty robione „Przeglądowi” z powodu wychodzącej równocześnie Teki Stańczyka.
− A tyś zląkł się?... syn szlachecki, − Prawdę mówisz − pewnym męstwem Ja się nigdy nie pochlubię.
Jeden z dawno zmarłych i mało dziś znanych polskich pisarzy wpadł na pomysł wcale oryginalny i szczęśliwy, żeby napisać książeczkę o grzechach przeciwko społeczeństwu, które każdy co dnia niemal popełnia, za grzech ich sobie bynajmniej nie mając. Wychodzi on z tego przypuszczenia, że wielkie występki biją w oczy, każdy się na nich pozna, każdy je potępi, każdy się ich wypiera i wstydzi, a kto raz był o nich przekonany, ten stracony jest w ludzkim mniemaniu. Ale obok rabunków i mordów, obok przekupstwa lub spisków z nieprzyjacielem ojczyzny, są grzechy publiczne, które niepostrzeżone każdemu uchodzą, a mnogością swoją i saepe cadendo wiele robią złego. Studium tych małych grzechów, które wolno popełniać, nie przestając uchodzić w oczach ludzkich za najgodniejszego człowieka i obywatela, mogłoby być tak pożyteczne, że każdy naród, każdy czas powinien by się o podobne postarać. Na nieszczęście pomysł ten raz powzięty, później zarzucony, u nas zrodził tylko jedną książeczkę, która napisana w pierwszej połowie zeszłego wieku, dalszego ciągu nigdy nie miała. Szkoda prawdziwie, bo porównanie dziełek tej treści, pisanych w różnych odstępach czasu, dawałoby miarę, czy poziom moralności publicznej podniósł się lub zniżył, czy sumienie publiczne zaostrzyło się lub stępiało, czy wyobrażeniu o godziwości lub niegodziwości uczynków zbliżyło się lub oddaliło od chrześcijańskiej normy bezwzględnej uczciwości i sprawiedliwości. I tak na przykład czytając ów Skrupuł bez skrupułu Jabłonowskiego, widzi się z pociechą, że moralność publiczna istotnie w niektórych względach od owego czasu postąpiła, że rzeczy, z których wtedy nikt sobie skrupułu nie robił, dziś uznane za nieuczciwe i brzydkie, jeżeli się popełniają, to tylko po kryjomu, nieśmiało i ze wstydem. Widzi się także, że pod innymi względami nie ma postępu ni poprawy, że złe krzewi się tak bujnie lub bujniej jak przed wiekiem, że skutki jego są równie zgubne lub zgubniejsze, a przecież nikt sobie zeń skrupułu nie robi, a kto je popełni, nie tylko pewien jest, że mu to ujdzie bezkarnie i w ludzkim szacunku uszczerbku nie przyniesie, ale nieraz jeszcze przypisuje sobie zasługę i rachuje na wdzięczność ogółu. Rzecz dziwna, że ów Wojewoda Ruski piszący dobrze jeszcze w pierwszej połowie zeszłego stulecia, pomiędzy grzechami przeciw społeczeństwu, z których nikt sobie skrupułu nie robi, położył na pierwszym miejscu grzechy, jak się wyraża, „gazetarzy”. Zdawałoby się, że to złe powinno by być wyłączną własnością wieku dziewiętnastego, w którym niesłychany wzrost publicystyki i jej znaczenia, obok korzyści sprowadzić musiał i szkody sobie właściwe. Tymczasem pokazuje się, że nierozwinięte jeszcze z pieluch dziennikarstwo ówczesne musiało już nosić w sobie zaród wszystkich złych skłonności i pokus przywiązanych do tego zawodu, kiedy trzeźwy umysł i czujne sumienie uczciwego i poważnego człowieka już wtedy uczuły potrzebę wytknięcia i skarcenia jego zdrożnych zwyczajów. Zarzuca tedy ów senator współczesnym gazetarzom, że: „racjami zwodzą et imponunt publico i czynią się bez żadnego prawa tłumaczami interesów Rzeczypospolitej i niby ich sędziami, a impresje, które oni fałszywie czynią szlachcie i żołnierzom, rozrywają jedność w Polsce, czynią dywizje i rozdwojenia w ludziach i nie tylko kłamstwa są grzechem, ale i przedłużenia wojny domowej”. Dodaje jeszcze, że „gazetarze” nowiny fałszywe rozsiewają, wnioski fałszywe wyciągają, kłamstwa i potwarze piszą, a za złe sobie tego bynajmniej nie mają. Jak pomyśleć, że przed stu tylko laty w Anglii, w kraju wtedy jak dziś najbardziej w Europie cywilizowanym, przekupstwo posłów w parlamencie było tak zakorzenione w obyczaju, że nie raziło nikogo, a przed każdym ważniejszym głosowaniem odbywały się, z wiadomością całego świata, w gabinecie ministra formalne targi, z których przeciwnicy wynosili sumy zastosowane do swego wpływu w Izbie, a zręczni faktorowie czasem i miejsca w samym rządzie Wielkiej Brytanii, nabiera się przekonania, że moralność publiczna postępuje, i nadziei, że tak jak dziś, żaden poseł nie śmiałby wobec świata swoim głosem handlować, tak za lat sto każdy będzie się wstydził uczynków, które dziś na jasnym dniu publicznie i bezkarnie wolno jest popełniać. A nadzieję tę postępu mamy i o publicystyce polskiej i europejskiej, która powołana do zadania równie wielkiego jak trudnego, nie zawsze czuje, że im większe zadanie, tym większa i odpowiedzialność, że im zadanie trudniejsze, tym sumienie powinno być czujniejsze, tym sąd siebie samego winien być surowszy i bardziej „skrupulatny”. Nie mamy dotąd uznanego powszechnie kodeksu dziennikarskiej moralności: obyczaj jeszcze go nie wyrobił, a nie przyjmie innego tylko taki, który sam wyrobi. Kodeksy karne przestrzegają, jak zawsze, nie moralności, ale formalnej tylko legalności, do której zastosować się nie trudno; ludzie, jak za czasów, kiedy Jabłonowski pisał Skrupuł bez skrupułu, znają i karcą wielkie przestępstwa prasy, ale na mniejsze jej zboczenia patrzą obojętnie lub pobłażliwie. Wszyscy wiedzą, że dziennik, który się komukolwiek sprzedaje za pieniądze tak jest wart szacunku jak istota ludzka, która sprzedaje czy to ciało swoje, czy duszę; wszyscy wiedzą, że dziennik, który przysyła do przedsiębiorcy lub przemysłowca z tym oświadczeniem, że jeśli mu się nie opłaci, zniszczy jego kredyt i powodzenie, równa się rozbójnikowi, który na publicznej drodze przykłada przechodzącym pistolet do gardła. To wszyscy wiedzą i wszyscy potępiają, a jeżeli pomimo to dzienniki takie mają swoją publiczność, która im wierzy, to dowód przeciwko tej publiczności. Ale oprócz tych grzechów głównych dziennikarstwa, oszustwa, przekupstwa i rozbojów, są inne, powszednie, że tak rzekę, na które nikt nie zważa, których nikt nie karci, które nie szkodzą ani sławie, ani wziętości dziennika, a jednak zbaczają daleko od uczciwości i nie zasługują na pobłażanie, bo i sumienie obrażają, i społeczeństwu nieraz szkodę przynoszą. Autor Skrupułu dość trafnie, naszym zdaniem, określa te grzechy i ich skutki. Podciąga on pod tę rubrykę kłamstwo i rozszerzanie fałszywych wieści, wyciąganie fałszywych wniosków i ogłaszanie ich za prawdę, potwarz i oszczerstwo, bałamucenie opinii co do osób czy co do rzeczy, a wreszcie zwodzenie publiczności i przypisywanie sobie wyłącznego prawa sądzenia i bronienia rzeczy publicznej. Te są grzechy, a skutki ich są, że „czynią dywizje i rozdwojenia między ludźmi i przedłużają wojnę domową”. Nie wiem, czy jest w tym opisie rys choć jeden, który by dziś jeszcze, może zwłaszcza dzisiaj, nie dał się zastosować do dzienników i dziennikarzy. Weźmy zarzut pierwszy, rozsiewanie fałszywych wieści. Pamiętamy z niedawnej przeszłości jak odmiennie od rzeczywistości wyglądały w dziennikach potyczki z roku 1863, a choć możemy sobie przyznać, że ta przesada była wówczas po części usprawiedliwiona, to przyznać musimy, że się na nas pomściła srodze, bo była w znacznej części przyczyną owej tak smutnie zakończonej i tak fatalnej w skutkach interwencji dyplomatycznej. Wyciąganie fałszywych wniosków, fałszywe przedstawianie osób i rzeczy, po prostu mówiąc, potwórz i oszczerstwo, są nieledwie grzechem codziennym naszego dziennikarstwa. Zacząwszy od przytoczonej niedawno w naszym piśmie starej bajki o bytności ks. Adama Czartoryskiego na balu u ambasadora rosyjskiego, skończywszy na nowej bajce o bytności ks. Kajsiewicza i Semenenki u rosyjskiego Wielkiego Księcia, przejść można całą skalę bajek i potwarzy podobnych, zmyślonych na każdego, kto tylko w życiu publicznym wystąpił, a zwłaszcza, kto w nim znaczniejsze zajął stanowisko. Dość przypomnieć, że kiedy delegacja sejmowa bawiła w Wiedniu, daleko częściej posądzano ją o osobiste widoki i korzyści, czyli o przekupstwo pod jaką bądź formą, aniżeli jej wytykano niepolityczne lub niezręczne w danym razie postępowanie! I oto jest grzech dziennikarski, który reasumuje w sobie niemal wszystkie dotąd wyliczone: rzucić posądzenie! Kiedy kto jest naszym przeciwnikiem lub nieprzyjacielem, nie próbujemy pokazać jemu ani drugim, że i w czym się myli − wybieramy drogę krótszą i łatwiejszą. Mówimy, że co robi, robi za pieniądze albo za order, albo za obietnicę stanowiska, albo za nadzieję władzy − rzucamy posądzenie, i w tym jednym uczynku zamykamy kłamstwo, potwarz, fałszywą wiadomość, fałszywy wniosek i zwodzenie tego czytelnika, któremu jednak winniśmy prawdę. Do tego przystępuje zwyczaj drugi, który Jabłonowski opisywał jako przypisywanie sobie wyłącznego prawa sądzenia i bronienia spraw Rzeczypospolitej, a który jeden ze współczesnych, towarzysz nasz w redakcji tego pisma, nazwał niedawno sykofanctwem i monopolem na patriotyzm. Dwie te definicje wychodzą na to samo i oznaczają fakt równie brzydki, jak często w ostatnich czasach powtarzany fakt, który jeżeli, co daj Boże, nie okaże się przemijający, będzie symptomem głębokiego u nas moralnego upadku. W Galicji, najswobodniejszej dziś z polskich krajów, gdzie wszystko pisać i drukować wolno, doszło to złe do tego stopnia, że nikt nie może być pewny dzisiaj, czy jutro nie zostanie ogłoszony za złego Polaka. Wystarczy głosować nie podług myśli tego lub owego dziennika, wystarczy zganić, co on popiera, lub pochwalić, co gani, żeby jutro plunął ci ktoś w oczy, że zasklepiony w galicyjskim konserwatyzmie czy, jak nazywają, patriotyzmie, nie dbasz o Polskę, nie jesteś Polakiem. Mówić to tym łatwiej, ale też tym nikczemniej, że człowiek, który dzisiejszy stan rzeczy jako jedyny rzeczywisty przyjmuje i z niego do lepszego dobywać się myśli, nie będzie dla własnej obrony szermował protestacjami o niepodległości Polski; usta ma zamknięte tym samym, że stan dzisiejszy przyjął, i będzie wolał zostać pod bolesnym i niesłusznym oskarżeniem, jak oczyszczając siebie, odstąpić drogi, na której widzi jedyną możliwość zbawienia. To odsądzanie od polskości, to oskarżanie o brak patriotyzmu przez jakieś samozwańcze i samowładne trybunały, stało się istnym obłąkaniem, pada na ludzi, na pisma periodyczne, na korporacje, trafia we wszystkich i we wszystko, a gdy się widzi, że wyborcze i niewyborcze zgromadzenia uchwałami swoimi przepisują, sejmowi jak ma politykę kraju sprawować, przypuścić można, że dożyjemy jeszcze dnia, w którym jaki dziennik lub zgromadzenie i sejm o brak publicznego ducha posądzi i obwini. O moralnej wartości, o patriotycznej zasłudze, wreszcie o politycznej stosowności i skuteczności tego monopolu mówić nie trzeba. Kto ma zmysł polityczny trafny, a zmysł moralny nie spaczony, temu tłumaczyć zbytecznie, kto go nie ma, tłumaczyć mu byłoby daremnie. Wspomnimy więc tylko o skutkach. Skutki te są znowu takie, jak je Jabłonowski opisuje. „Fałszywa impresja” zrobiona szlachcie i żołnierzom podówczas, dziś całej czytającej publiczności, rozszerza się i fermentuje jak kwas: nieufność, podejrzliwość zaraża coraz szersze koła; nie wszyscy, prawda, wszystkiemu o wszystkich wierzą, ale wierzą bodaj niektórym rzeczom o niektórych ludziach, a widząc, że więcej jest oskarżonych niż wolnych od zarzutu, zaczynają podejrzewać wszystkich. Ten nie Polak, ten inny zaprzedany, ta instytucja spróchniała, ta inna wprost szkodliwa, komuż tu wierzyć, kogo szanować? Powstają „dywizje i rozdwojenia”, nieufność wszczepia się jak jad w umysły, „przedłuża tę bezkrwawą wojnę domową”, w której żyjemy od roku 1830, i rozbija do reszty społeczeństwo, w którym nikogo nie zostawiono czystym, nikogo pewnym, nikogo Polakiem. Bo niech wiedzą ci sami, którzy na drugich posądzenia rzucają, że jeżeli uda im się zmieść z placu wszystkich, tak że sami zostaną, to niebawem znajdą się inni, którzy tej samej broni użyją przeciw nim, i pochwyciwszy w rękę monopol patriotyzmu, ich znowu przelicytują i zepchną. Prawo o podejrzanych wynalezione początkowo na nieprzyjaciół terroru, sprawiedliwą zemstą godziło pod koniec w swoich wynalazców. Jakaż więc jest ta miara sumienności, jaka reguła, której trzymać się winny dzienniki w swoich stosunkach między sobą i z czytającą publicznością? Wszak każdy dziennik mający swoje przekonanie, odpowiadający jakiemuś odcieniowi opinii w narodzie, ma prawo i obowiązek bronić swojego przekonania i stronnictwu swojemu pomagać do zwycięstwa. W wykonywaniu tego prawa musi się zderzyć z takim samym prawem drugiego, a wtedy walki uniknąć ani może, ani powinien. Przekonanie swoje ma za prawdę, za jedyny środek ratunku i zbawienia, spotkawszy na swojej drodze to, co sądzi być fałszem i zgubą, musi przeciw temu wystąpić, musi oskarżać, musi przekonać, a przynajmniej przekonywać, że ma prawdę, a przeciwnik zgubne zasady i pojęcia fałszywe. Tak jest. To prawo i ten obowiązek ma każdy dziennik, ale jeżeli słuszne jest, żeby go pilnie przestrzegał, to niemniej także, żeby go wykonywał sumiennie. I tu natrafiamy właśnie na ową regułę dziennikarskiej sumienności, która zamyka się cała w dwóch słowach: mówić prawdę! Mówić prawdę to znaczy nie tylko fałszywych wieści nie wymyślać, ale niedostatecznie sprawdzonych nie rozszerzać, mówić prawdę to znaczy sądem, jaki się o fakcie wydaje, nie zmieniać jego natury i nie przedstawiać go w świetle sztucznym i fałszywym, mówić prawdę to znaczy słowa drugiego tak rozumieć, jak on je rozumiał, a nie przekręciwszy i podsunąwszy im inne znaczenie, dopiero je zbijać i potępiać, mówić prawdę wreszcie o drugim to znaczy skarcić jego zły uczynek, jeżeli jest, zbić jego przekonanie, jeżeli można, ale nie domyślać się na niepewne jego uczuć i na mocy tych domysłów wydawać o nim wyrok. Takie są prawidła dziennikarskiej uczciwości. Proste są, krótkie i powszechnie znane. Niejeden zdziwiłby się lub oburzył, gdyby uwagę jego ktoś na ich ścisłe przestrzeganie zwrócić się ośmielił: istotnie, dla teorii są one rzeczą już dawno nabytą. W praktyce tylko bywają niekiedy pium desiderium. Jeżeli wyżej wyraziliśmy nadzieję, że za lat sto nie będzie w Europie dziennikarza, który by się nie wstydził popełnić któregokolwiek z tych grzechów powszednich, to wyznać trzeba, że za dni naszych rzeczywistość dość od tych nadziei daleka, że zdrożności tych nikt prawie za złe sobie nic bierze, że są one skrupułem, z którego nikt sobie skrupułu nie robi, czyli, że − jeszcze do owej książeczki wrócimy − są „skrupułem bez skrupułu”. W ostatnich czasach zły ten nałóg objawił się kilka razy w sposób bardzo jaskrawy. Objawiał się niemal systematycznie z powodu delegacji, której zarzucano nie już niezręczność lub niedołężność polityczną, ale niewolniczą uległość i osobiste widoki, czyli innymi słowy, nie polityczne postępowanie ludzi publicznych ganiono, ale szarpano charakter prywatny i osobistą dobrą sławę tych, którzy w szczególną popadli niełaskę. Jeszcze jaskrawiej może objawiła się ta sama niesumienność w świeżej i każdemu pamiętnej sprawie księży zmartwychwstańców, na których ktoś skłamał, że wyciągali zapisy testamentowe, a innych prawym właścicielom nie oddawali, i że znosili się z Wielkim Księciem rosyjskim, a kłamstwo to powtórzyły trzy (na cztery) dzienniki polityczne w Galicji i jeden (na jeden) w Wielkim Księstwie Poznańskiem. Gdyby kto tym dziennikom powiedział, że w ciągu swego istnienia wykroczyły przeciw uczciwości i przeciw honorowi, podniosłyby wszystkie wielki okrzyk oburzenia i zgrozy, a jednak, z ręką na sercu, który z nich powie, że uczciwość i honor pozwalają wymyślać potwarze lub wymyślone drukować dlatego tylko, że ze słusznych lub niesłusznych powodów nie lubi się tego, kto był tej potwarzy celem? A jeżeli w prostocie ducha i dobrej wierze, o czym powątpiewać nie chcemy, wydrukowano to kłamstwo za prawdę, to znowu najprostsze uczucie uczciwości i honoru nakazywało wyprzeć się tego fałszu i pokrzywdzonym zadośćuczynić. Od chwili kiedy do wiadomości tych dzienników doszło, że w tej sprawie zmyślono aż do nazwisk tych naocznych świadków, którzy to niby widzieć mieli księży polskich u Wielkiego Księcia, od chwili gdy znany im był list skrzywdzonego niby przez tychże księży pana Sosnowskiego, wzgląd na siebie samych nakazywał im wycofać się z tej sprawy i oświadczyć, że były w błąd wprowadzone. Tak w razach podobnych postępować będą dzienniki za owe lat sto, kiedy wyższe pojęcie własnego i ludzkiego szacunku nakaże im wystrzegać się „małych grzechów powszednich”. Innego znów powodu do wybuchu tych samych lub pokrewnych wad naszego dziennikarstwa dostarczyło znalezienie zwłok Kazimierza Wielkiego. Gdyby chodziło o zabójstwo żywego lub znieważenie zmarłego Kazimierza, trudno by zdołano dać oburzeniu wyraz głośniejszy i więcej patetyczny. Piorunującym artykułom wtórowały protesty podpisywane po miejscach publicznych, a rozlepione po rogach ulic plakaty wzywały uczciwych ludzi, żeby pomścili świętokradztwo. Tymczasem owo znieważenie zwłok Kazimierza i rozszarpanie jego pamiątek, zredukowane do naturalnego i prawdziwego swego wyrazu, kończyło się na tym, że zwłoki i pamiątki z uszanowaniem i nie cichaczem wcale z grobu dobyte, z czcią złożone zostały do trumny, a dwa podobno guziki od sukni przechowywać się miały w katedralnym skarbcu. Przypuściwszy nawet, że popełniono przy tej czynności jakąś niewłaściwość (było nią istotnie przypomnienie prezydenta miasta), to czyż niewłaściwość taka, nawet umyślna, a umyślna nie była, zasługiwała na to, aby ją okrzyczeć jak zbrodnię, żeby przeciw niej protestować jak przeciw publicznemu zgorszeniu? Dobry to przykład tego niesumiennego przekręcania faktów i dowolnego zmieniania ich natury, dobry przykład tej przesady, która nie waha się z małej rzeczy zrobić wielką, nie waha się rzecz wystawić fałszywie, a ludzi niesprawiedliwie oskarżyć o złe, którego nie popełnili, byle dogodzić własnym niechęciom, uprzedzeniom lub urazom, byle samemu stanąć o tyle wyżej, o ile drugiego poniżyć się uda. Przekręcać fakty i opisywać je inaczej, niż się miały, udawać zgrozę tam, gdzie do niej powodu nie było, użyć przesady, żeby drugiemu w ludzkim mniemaniu zaszkodzić, a samemu przez to wydać się lepszym od niego − może to zręczność i biegłość, ale to ani prawda, ani uczciwość. Najpóźniej, lecz nie najmniej jaskrawo, występowały te same przywary przez cały ciąg ostatniego miesiąca z powodu lipcowego zeszytu naszego pisma. Możemy śmiało powiedzieć, że nie ma obelgi, której by koledzy nasi w dziennikarstwie nie byli na nas napisali. „Dziennik Warszawski” i umizgi do policji lub do rządu austriackiego, wyparcie się Polski i denuncjacje, tchórzostwo i podłość − zarzucano nam wszystko i skazując nas na wzgardy publiczną, upominano nawet wyborców, żeby jednemu z naszego grona odebrali mandat poselski, skoro należy do pisma, które „przynosi wstyd imieniu polskiemu”. Nieradzi zabieramy głos w tej własnej sprawie. Przed ludźmi dobrej wiary, przed tymi, którzy znają nas i nasze pismo, bronić się, pochlebiamy sobie, nie potrzebujemy, umyślnie zaślepiających się i zaślepionych przekonać nie zdołamy. Łatwiej też i odważniej broni się drugiego jak siebie, bo obrona własna, już przez to samo, że własna, wydaje się zwykle stronnicza. Toteż przez czas dość długi czytaliśmy spokojnie wszystkie miotane na nas oskarżenia i obelgi z mocnym postanowieniem, żeby ich ani jednym słowem odpowiedzi nie zaszczycić. W końcu jednak nasunęła nam się uwaga, że nie jesteśmy w tym piśmie sami, że poza redakcją liczy ono wielu łaskawych współpracowników, którym zawdzięcza część może największą swojej wartości i tej, jaką się cieszy wziętości. Mają więc ci zostawać pod oskarżeniem, że prace swoje ogłaszają w piśmie, które przynosi wstyd imieniu polskiemu i równa się z „Dziennikiem Warszawskim”? Ma na czytelników, którzy to pismo od początków jego istnienia wspierają, padać ten cień, że utrzymują pismo nikczemne? Nie, jednym i drugim winniśmy obronę „Przeglądu”, a gdy prócz „Czasu”, który się za nami ujął i który niech zechce przyjąć tu od nas wyraz szczerej wdzięczności, i prócz „Gazety Toruńskiej”, mało w kraju naszym rozpowszechnionej, wszystkie inne dzienniki chórem przeciwko nam wystąpiły i nie ma tego, który by nas chciał bronić, musimy obronę tę, acz niechętnie, prowadzić sami i powiedzieć, na jakiej to podstawie wydano na nas takie wyroki. Przykro nam, że osobistą sprawą musimy nudzić czytelnika, ale pocieszamy się tym, że sprawa ta, choć osobista, nie jest ogołocona ze wszelkiej nauki i z praktycznego przystosowania. Od pewnego już czasu widoczne było, że „Przegląd” naraził się na niełaskę swoich codziennych kolegów w dziennikarstwie. Zauważyliśmy to po raz pierwszy, gdy współpracownik nasz, pan Koźmian, parę miesięcy temu oświadczył się w kronice miesięcznej bardzo stanowczo za pozostawieniem delegacji w Radzie Państwa i za wystrzeganiem się wszystkiego, co by zmierzało do zmiany istniejącej konstytucji na drodze innej jak ta, którą sama ta konstytucja zostawia otworem. Oświadczenie to ściągnęło na nas zarzut konserwatyzmu (grzechu, który ani w tym, ani w przyszłym życia odpuszczony być nie może) i zarzut, że w serwilizmie względem rządu, w obojętności na dobro kraju, w niechęci dla sprawy narodowej, zaszliśmy dalej niż ktokolwiek przed nami. Zrazu jednak było to oskarżenie, jak każda kalumnia kiedy się zaczyna, un venticello, un’auretta assai gentile. Ale kiedy w tym samym mniej więcej czasie zjawiła się w „Przeglądzie” bezimienna publikacja, która pod tytułem Teka Stańczyka przechodzi koleją różne typy zdarzające się w naszym społeczeństwie i wady ich lub niedorzeczności wyszydza i karci, wtedy łagodny zefirek zamienił się w prawdziwy szturm che fa l’aria rimbombar i który jak echo w górach, odbijając się coraz dalej, odnosi al meschino calunniato coraz nowy i coraz bardziej piorunujący odgłos potwarzy, która rada by wmówić w siebie, w nas i w publiczność, że jest owym pubblico flagello, pod którym zawstydzonym i zdeptanym nie pozostaje nam nic innego jak crepar. Że autor owej Teki, redakcji, tak jak i publiczności nieznany, nie oszczędza nikogo i że redakcji także bezstronności w tej sprawie odmówić nie można, dowód jest najlepszy, że autor w jednym ze swoich listów powiedział „Przeglądowi” samemu rzeczy wcale przykre, a „Przegląd” wydrukował je bez wahania. Zdaje się jednak, że ta bezstronność, na którą nie każde może pismo było by się w tym samym stopniu zdobyło, nie zasłużyła na wzgląd u naszych dzienników i „Przeglądowi” za obronę nie starczyła, skoro wyrzuty i oskarżenia posypały się nań jak grad. Bezimienny i bezbożny Stańczyk wyprowadził raz na scenę kobietę, która lekkomyślnie miesza się do polityki, bo znajduje w niej sposobność do silnych wrażeń i przyjemne zaspokojenie swojej próżności. Że typ ten trafia się u nas i że jest i śmieszny, i niepotrzebny, temu nikt zapewne nie zaprzeczy. Przecież skoro się on w Tece Stańczyka ukazał, znalazł swoich rycerzy, którzy z tytułu, że owa kobieta polityczna gotowała się do pewnej roli (komicznej) w zamierzonym obchodzie unii lubelskiej, zarzucili nam, że poniewieramy najświętsze w narodzie czyny, uczucia i pamiątki, że bluźnimy przeciwko unii! Ile w tym zarzucie słuszności i dobrej wiary, zostawiamy sąd każdemu, ale nie na tym koniec. Z kolei obrał autor Stańczyka za cel swoich uwag i pocisków typ inny, typ awanturnika politycznego, któremu słaba zdolność, płytki rozum i wstręt do pracy nie pozwalają znaczyć w społeczeństwie, a któremu nieograniczona próżność nie daje poprzestać na tej zwykłej mierze zasługi i znaczenia, na tym szczupłym zakresie działania, jaki Bóg wyznacza nieskończonej większości swoich stworzeń. Człowiek taki zły na siebie, gorszy na społeczeństwo, szarpany boleśnie niepogodzoną nigdy sprzecznością pomiędzy siłami swymi a uroszczeniami, między tym, czego mu się zachciewa, a tym, na co stać jego skąpo wyposażoną naturę, niepokoi się ustawicznie i pożąda zmiany, bo spodziewa się, że jak się wszystko do góry nogami przewróci, on samym faktem tego przewrotu bez trudu i pracy znajdzie się na miejscu odpowiedniejszym jego próżności i wysokiemu rozumieniu o sobie. Ludzie tacy są wszędzie, w każdym kraju i narodzie, i w każdym są plagą. U nas o tyle niebezpieczniejsi, że w dobrej nieraz wierze mieszają uczucia dobre z tymi fałszywymi aspiracjami, że niechęć do wszystkiego i do wszystkich barwią przed sobą i przed drugimi miłością ojczyzny. Przewrót, którego pożądają, zrasta się tak w ich pojęciu z powstaniem i niepodległością Polski, że często sami przekonani są, że sprężyną ich działania jest ojczyzna, kiedy jest nią miłość własna lub nienawiść drugich. Człowiek taki wiecznie niezadowolony, wiecznie niespokojny, widzi zgubę lub zdradę ojczyzny we wszystkim, co jest i co trwa, gotów zawsze do spisku, przemyśliwa zawsze o powstaniu i rewolucji, a kiedy rozum i wytrawność polityczna nie stawiają mu zapory żadnej, usprawiedliwia go nawet sumienie, złudzone tą miłością ojczyzny, którą człowiek ten ma częstokroć w sercu rzeczywistą, ale zaćmioną przez próżność i wyzwoloną zupełnie z pęt rozsądku i przesądów rozumu. Że ten typ berozumnego, a często i buzsumiennego fałszywego patrioty istnieje u nas na nieszczęście, temu nikt nie zaprzeczy. Niedawne czasy, kiedyśmy go wszyscy zbyt często spotykali. Że jest szkodliwy dla sprawy, o tym sądziliśmy, że nikt już wątpić nie będzie. Pokazało się jednak inaczej. Musi snać ten rodzaj ludzi cieszyć się pewnym u nas wzięciem i zaufaniem, kiedy wymierzona jemu nagana wywołała taki chór oburzenia. Ze wszech stron naraz podniosło się głośne i namiętne tolle przeciw autorowi listu i przeciw pismu, które list ten wydrukować śmiało. Jeden wołał, że denuncjujemy przed policją emigrantów i domagamy się ich wypędzenia z Galicji, drugi, że zastępujemy w kraju „Dziennik Warszawski”, trzeci, że emigrację oskarżamy o złodziejstwo publicznego grosza i o to, że w każdej służbie publicznej widzi tylko łatwość takiej kradzieży, jeszcze inny mówi, że jesteśmy konserwatystami dla miłości Rosji i Bismarcka, jeszcze inny, że w każdym objawie życia narodu widzimy zgubę, a zbawienia wyglądamy tylko od wygodnego i niezmiennego status quo. Skądże to i za co? Gdzie powód, gdzie pozór przynajmniej do takich oskarżeń? Który to z nas i kiedy sprzeniewierzył się sprawie polskiej? Który i kiedy zasługiwał się władzom lub pochlebiał ministrom? Który i kiedy szkodził wygnańcom i wskazywał ich na nowe wygnanie? Żaden i nigdy − wiedzą o tym wszyscy, a nie gorzej od innych wiedzą ci, którzy nas udają za służalców i denuncjatorów. Ale powie kto: wszakże wydrukowaliście list, w którym stało wyraźnie, czarno na białym, że „ludzi naszych z wygnania zwabiamy (do rewolucji) głównie nadzieją kas narodowych”. Czyż to nie dowód, czegóż jeszcze szukamy świadków, wszak oto zbluźnił, słyszeliście wszyscy! Tak jest, wydrukowaliśmy, i gdyby powtórzyć się dało, wydrukowalibyśmy raz jeszcze − tylko prosimy, żeby każdy pamiętał, a nikt nie zatajał, o kim to było napisane i do kogo się ściągało. Czy może kto twierdzić, że nie ma u nas, i w kraju, i na emigracji, awanturników politycznych i spekulantów patriotyzmu? Czy śmie kto powiedzieć, że dla takich jednym z powabów mętnej wody nie jest to, że w niej połów łatwiejszy? Takim człowiekiem był i o takich pisał ów zmyślony Optymowicz Stańczyka. Jeżeli kto takich ludzi nie widział, winszujemy mu szczerze i zazdrościmy, że nie widział tego, co jest najbrzydsze w naszym społeczeństwie, jeżeli kto nie uważa ich za złych i szkodliwych, ten dowodzi tępego wzroku i tępego zmysłu moralnego, ale jeżeli kto twierdzi, że ludzi takich nie wolno karcić dlatego, że się skryli pod krwawe szmaty królewskiego płaszcza Polski, jeżeli kto twierdzi, że przybytek ojczyzny ma być tym średniowiecznym azylem, w którym przekupnie i złoczyńcy kryć się mogą bezpiecznie i bezkarnie, a nikomu ich tam szukać, nikomu dojrzeć, nikomu potępić nie wolno, bo znieważyłby sam przybytek, temu chyba nie o czystość, nie o świętość przybytku chodzi, ale o przywilej nietykalności dla występku! Przykro nam, jeżeli który z emigrantów uczciwych i godnych uczuł się urażony wydrukowanymi przez nas słowami i brał je do siebie lub sobie podobnych współwygnańców, ale powiedzieć mu możemy tylko, że je źle czytał lub źle rozumiał. A tym, którzy godną podziwu sofistyczną sztuką ze słów owych wyciągnęli oskarżenie emigracji i ogłosili nas denuncjatorami, tylko powiemy, że im tej zręczności zaprawdę nie zazdrościmy i że gdyby nawet gorsze jeszcze oskarżenie na nas wymyślić potrafili, nie przestaniemy potępiać kierunków i usiłowań, które mamy za szkodliwe i zdrożne, nie przestaniemy mówić, że nie ma nic gorszego, jak awanturnicy polityczni i faryzeusze patriotyzmu, bo mamy to za swój obowiązek, jako uczciwi ludzie, jako Polacy i jako wydawcy publicznego pisma. Taki był przebieg faktu, polegający w naciągniętym tłumaczeniu i przekręceniu myśli, z którego dziennikarstwo dzisiejsze tak mało robi sobie skrupułu. Ale jakiż był powód tych gniewów, tych nienawiści, tych zarzutów i tej zemsty? Musiała przecież zachodzić jakaś potrzeba fałszywego wytłumaczenia słów umieszczonych w „Przeglądzie” i wyciągnięcia z nich fałszywego świadectwa i fałszywego oskarżenia. Poszukajmy tego powodu. List Stańczyka, w którym Optymowicz rozwijał swoją teorię o nieprzerwalności powstania, zbiegł się w tym samym zeszycie naszego pisma z artykułem pana Szujskiego o znalezieniu zwłok Kazimierza Wielkiego i z kroniką miesięczną pana Koźmiana, której myśl i treść była ta, że polityka agitacji i demonstracji jest naprzód czcza, a po wtóre, że jest niebezpieczna, bo prowadzi do skutków, które się naprzód obliczyć nie dadzą, do skutków sięgających częstokroć o wiele dalej, aniżeli sięgał zamiar tych, którzy w tej polityce brali inicjatywę. Jeden i drugi z tych artykułów rozgniewał nasze dzienniki, a dodany do grzechów Stańczyka i do bluźnierstwa przeciw Optymowiczowi, podniósł tę burzę, która się dotąd nie uspokoiła. Strzały i gromy nie padają na Stańczyka samego, gniewy i obelgi nie odnoszą się do niego tylko, ale do „Przeglądu” jako takiego i do tej drogi postępowania, której on się trzyma i broni. Jesteśmy, zdaniem naszych kolegów w dziennikarstwie, konserwatystami naprzód (ma się rozumieć), jesteśmy alarmistami, którzy dzwonią na gwałt bez powodu, jesteśmy tchórzami, których szelest liści przeraża, jesteśmy wreszcie denuncjatorami, jesteśmy grabarzami rozmiłowanymi archeologicznie w „śmiertelnej duszy Polski” i chcącymi zrobić z niej mumię, grabarzami Polski i nieprzyjaciółmi jej niepodległości, bo „rok 1863 straszy nas jak zmora i zasnąć nam nie daje”. Otóż prawdziwy powód gniewów i oskarżeń. Nie chcemy demonstracji i manifestacji! Tego ulubionego środka partii, która się uważa za partię demokratyczną i za partię ruchu, a nieudanych powstań boimy się jak ognia. Że tak jest, to prawda. Dlaczego tak jest, mówiliśmy już nieraz, ale skoro potrzeba, powtórzymy raz jeszcze. Demonstracja, mówią niektórzy, to objaw uczucia narodu, to dowód jego życia. Dla kogo ten dowód i po co? Słyszeliśmy o pewnej osobie umierającej, która czując, że życie uchodzi, kazała się kłuć szpilkami w rękę, żeby się przekonać, czy jeszcze czuje i żyje. U umierającej było to dowodem wielkiej zimnej krwi i przytomności umysłu, u żywego to samo byłoby szaleństwem, bo jeżeli wie, że żyje i czuje, to nie potrzebuje w ten sposób tego doświadczać. Gdyby więc demonstracje i manifestacje byty istotnie objawem i dowodem życia, byłyby zbyteczne tam, gdzie tętno życia bije pomimo wszystkiego tak silnie, że czują go i swoi, i obcy. Ale dowodem takim nie są, bo nie dowodzą ani siły, ani woli, ani rozumu, ani zapału, ani żadnej ze szlachetnych życia oznak i własności, tylko dowodzą co najwięcej nerwów i na nerwy też tylko działają. Łudzą one pozorną odwagą, pozorną jednością, pozornym zaspokojeniem narodowego uczucia, ale nazajutrz nie zostawiają nic oprócz jakiejś próżni w wyobraźni, jakiegoś rozstrojenia nerwów, a jak u człowieka, który się pić przyzwyczaił, niesmak po przepiciu da się usunąć nowym tylko upiciem, tak i ta pozostała w wyobraźni próżnia, to rozstrojenie nerwów daje się tylko zapełnić i uspokoić nową dozą środków ekscytacyjnych. Ale w ten sposób swój system nerwowy zaostrzać i drażnić nie jest bezpiecznie, bo w ciele społecznym jak w ciele fizycznym skończyć się to może na delirium tremens. To w ogóle, w zasadzie, jako reguła powszechna dla wszystkich krajów, wieków i społeczeństw. A dla nas w szczególności jest to o tyle niebezpieczniejsze, że nic łatwiejszego jak ludność wprawioną w usposobienie nerwowe pociągnąć do wybryku, który na kraj cały może sprowadzić skutki najgorsze. Oskarżają nas o przesadę, o strach, o kłamstwo − nieszczęściem fakty stwierdzają aż nadto prawdopodobieństwo naszych obaw. Kiedy wykryło się nadużycie popełnione w jednym z klasztorów krakowskich ludność pod wpływem oburzenia posunęła się do niesłusznych jego objawów, do odgrażania się przeciw wszystkim klasztorom i szturmowania do niektórych. Wojsko musiało wystąpić i pilnować, żeby nie doszło do jakiego aktu złej i zgubnej zawsze Lynch Justice. Jestże to stan normalny, stan, jaki być powinien? A teraz zważmy, że litość i oburzenie nie są najsilniejszym i z ludzkich uczuć, nie są tymi, które najbardziej drażnią nerwy i rozpalają głowy. Jeżeli pod wpływem tych uczuć ludność posunęła się do ekscesu, czyż nie dałaby się do niego porwać łatwiej jeszcze, jeżeliby w rozmarzoną demonstracjami wmówiono, że wymaga tego po niej miłość Ojczyzny? Nie zrobi tego „Kraj” ani „Dziennik Lwowski”? Dobrze, ale też żaden z nich nie przeszkodzi ajentom i prowokatorom, żeby zrobili i sprowadzili obrót rzeczy nieprzyjaciołom naszym wielce pożądany i pomyślny. Robiąc demonstracje i urządzając obchody, nie chcecie burd ani starć z władzami? Wierzę, ale chcący lub niechcący sprowadzić je możecie, (zbiegowiska w Krakowie mogą każdemu dać wiele do myślenia), a zatem starciem możecie sprowadzić skutki, których zapewne nie pragniecie. Powiedzmy sobie raz prawdę otwarcie. Jeżeli wszyscy tak w istocie zasadzamy przyszłość Polski i jej politykę na porozumieniu z Austrią, jak to wszyscy głośno mówimy, jeżeli przywiązujemy pewne nadzieje do wojny, którą między tym państwem a Rosją w przyszłości przewidywać można, to miejmy tyle politycznego rozumu i taktu, żeby nie robić demonstracji, które przez obcych ajentów łatwo wyzyskane i przemienione w burdę, sprowadziłyby nam i stan oblężenia, i nowy na pewien przynajmniej czas, rozbrat pomiędzy Austrią i Galicją, między Austrią i Polską. Miejmy ten rozum, ten takt i tę sumienność względem naszej własnej sprawy, żeby przedwczesnymi manifestacjami nie zmuszać rządu do wypierania się głośno i urzędowo tych objawów polskiego ducha i polskiej płochości Jak okoliczności dojrzeją, jak owa wojna będzie nieunikniona i pewna, wtedy manifestujcie, ale dziś nie poświęcajcie istotnych warunków narodowej przyszłości dla jej marnych pozorów. Jeżeli zaś ten kierunek polityczny oparty na łączności austriackich i polskich interesów mamy za fałszywy i z dobrem Polski niezgodny, jeżeli dzisiejszy pomyślniejszy stan Galicji mamy za niebezpieczny dla polskiego ducha tej prowincji, jeżeli, a i to się trafia, mamy w najwyższej pogardzie jej instytucje i względne swobody, w takim razie logicznie robimy, że nie wahamy się narazić na starcie i zerwanie z rządem, ale w takim razie także powinniśmy mieć tę odwagę, żeby politykę tę naszą jasno określić i wyraźnie wypowiedzieć. Ale, zawoła kto sentymentalnie, jakże więc mamy milczkiem święcić najdroższe rocznice, jakże mamy nie uczcić wielkich ludzi przeszłości? „Wszak Francja − mówi „Kraj” − czci swoją Dziewicę Orleańską, Hiszpania − Ferdynanda i Izabellę, Włochy − swoich Medyceuszów, Ameryka swego − Washingtona”, a nam nie wolno uczcić Kazimierza Wielkiego lub unii lubelskiej? Naprzód nie możemy zataić pewnego zdziwienia na widok tego kadzidła, które dziennik, który się rad za postępowy i liberalny uważa, pali na cześć Medyceuszów i króla Ferdynanda. Zdradza to pewną jeszcze niezupełność historycznych studiów tego dziennika, grzech młodości i niewiadomości, który zasługuje na wszelkie pobłażanie, ale z którego poprawić się trzeba, skoro już nieszczęście chce, że traktując o polityce, trzeba zawadzić nieraz i o historię. Powiemy więc mimochodem i po przyjacielsku naszemu koledze, co by mu powiedzieć mogła pierwsza lepsza historia Włoch i Hiszpanii, nawet pierwsza podręczna książka dla szkół gimnazjalnych, że ani Hiszpanie w Ferdynandzie, ani Włosi w Medyceuszach nie widzą swoich narodowych bohaterów. Hiszpania, zgodnie z historią, uważa swego Aragończyka za jednego z protoplastów i za jeden z najzupełniejszych typów tych monarchów przebiegłych i ogołoconych z sumienia, którzy umieli zniweczyć wszystkie w swoich krajach swobody i na ich gruzach założyć władzę absolutną, która w całej niemal Europie dotrwała do połowy naszego wieku. Hiszpania, zgodnie z historią, twierdzi, że Ferdynand założył te fundamenty, na których stanęła później Monarquia Karola V i Filipa II, i do niego odnosząc początek wszystkich swoich wiekowych nieszczęść i upadków, za bohaterów uważa tych katalońskich i aragońskich powstańców, którzy praw dawnych bronili przeciw Ferdynandowi i jego wnukowi. Włosi, uznając zasługi położone przez Medyceuszów około sztuk i nauk, przypisują im nieledwie w największej części winę upadku rzeczypospolitych włoskich i trzechsetletniego swego poniżenia. Utrzymują oni, że ród ten ambitny i chytry, ród mecenasów, lubowników i znawców włoskich obrazów, greckich rzeźb i manuskryptów, konsekwentnie dążył do ujarzmienia swego ojczystego miasta, dopóki celu nie dopiął. Zrazu nęcił i przyciągał umysły, starał się o popularność pozorami obywatelskiej równości, później gdy uczuł się silniejszy, pochwycił władzę urzędowo i otwarcie. Wygnany, dopóty łączył się z obcymi najeźdzcami, dopóki z mitrą na głowie nie zasiadł na wielkoksiążęcym tronie Florencji i wskutek tego Włochy i historia, zamiast czcić Medyceuszów jak bohaterów, datują od nich upadek włoskiej niepodległości. To wszystko w nawiasie, dla obrony historycznej prawdy przeciw niedokładnym notom liberalnego organu, który imiona te wymawia jednym tchem z imieniem Joanny d’Arc i Washingtona. A teraz wróćmy do owej zaprzeczonej niby przez nas wolności i słuszności czczenia wielkich ludzi i pamiątek. Wolności tej nie przeczymy, czci tej nie ganimy, żądamy tylko, żeby ta cześć była prawdziwa i uczciwa. I pytamy, czy podejrzenia i oskarżenia rzucone na komisję archeologiczną lub na konserwatora starożytnych zabytków, czy artykuły pełne przesady i udanej zgrozy, czy protesty przeciw zgorszeniu, którego nie było, są tym samym, co cześć wyrządzona Kazimierzowi Wielkiemu. Czy oskarżenia niesłuszne, które się coraz szerzej rozchodzą, a cześć wielkich ludzi i pamiątek to jedno? Nie, to tylko pod pozorem czci zmarłych chęć zbezczeszczenia żyjących, chęć zaiste ani patriotyczna, ani polityczna, ani uczciwa. A teraz, skończywszy cośmy powiedzieć mieli o demonstracjach, przejdźmy do roku 1863. Niech się raz powie i to, co o nim czujemy i myślimy. Zarzucają nam konserwatyzm, zarzucają nam, że nie chcemy restauracji Polski, dlatego że roku 1863 boimy się jak zmory, a ofiar jego i poświęceń szanować nie umiemy. Co do konserwatyzmu naprzód, wiecie dobrze, moi Panowie, gdzie się nasz konserwatyzm kończy, udajecie tylko, że nie wiecie, bo wam to z planu i roli wypada. Tego zaś konserwatyzmu, który polega w tym, żeby starać się zachować resztki narodowego życia strwonionego w nieudanych powstaniach, nie wypieramy się wcale. Lękamy się wszystkich ruchów lekkomyślnych, bo wiemy, że nie spłodzi dziecka człowiek, który się systematycznie niszczy samogwałtem, a nie czym innym, jak polityczną onanią, płonnym wyzuciem się z sił żywotnych, grzesznym marnowaniem szpiku własnych kości, są nieudane, niepłodne periodyczne ruchy i ta mdła pożądliwość ruchu, która się demonstracjami objawia. A gdy Bóg zrządzi kiedy, że upragniony syn mógłby się narodzić, wtedy łatwo może się pokazać, że już za późno, bo ojciec siły swoje głupio i występnie zmarnował. Nie wypieramy się też tego, że straszną marą jest dla nas rok 1863 − jest on nią dla każdego, dla kogo nie był igraszką. Nikt nas nie słyszał, żebyśmy z niego drwili, nikt nie słyszał, żebyśmy inaczej jak ze czcią odzywali się o poświęceniach i ofiarach, o poległych i zesłanych na Sybir, wyzutych z mienia i na tułaczkę skazanych. „Konserwatyści i odstępcy”, nie umiemy śmiać się z największej klęski, jaką naród poniósł, a ofiary drugich umiemy zrozumieć i uczuć, choćby tylko dlatego, żeśmy nad własnymi płakali. Ale czuć poświęcenie, litować się nieszczęśliwych, płakać poległych to nie jedno, co bronić i wielbić fakt, który Królestwo pogrążył w przepaść, z której, Bóg wie, kiedy się dźwignie, a z Rusią i Litwą co zrobił, powiedzcie. Nie rok sześćdziesiąty trzeci szanujemy tym uszanowaniem, które się należy nieszczęściu, ale pomimo wszystkich czystych ofiar i poświęceń nie liczymy go do pięknych kart naszej historii ani do wspomnień chwalebnych. Są klęski, są nieszczęścia, które się dźwiga z żałością, ale i z dumą, rok sześćdziesiąty trzeci nie zostawił nam tej pociechy. Jak wspomnieć, że kiedy skutkiem lekkomyślnie podniesionego powstania przyszłość Polski i jej odrodzenie się cofnęły się gdzieś tak daleko, że ich dojrzeć nie można, jak wspomnieć, że krew się lała marnie od Warty do Niemna, że nieobliczone mnóstwo ludzi szło w jasyr sybirski, a wsie ich z ziemią równał Murawiew, jak pomyśleć, że nad tą ziemią nawet krzyż Pański nie został, a na jego miejscu wznoszą się świątynie Cara-Baala, jak to pomyśleć (!) i wspomnieć, że kiedy to się działo lub gotowało, my graliśmy komedię rządu bez kraju i państwa, żeśmy robili dyktatorów, którzy tyle ziemi mieli pod swoją władzą, ile jej swoimi stopami kryli, jak przypomnieć obok krwawych sztyletów takie błazeństwa, jak te rysowane w Warszawie, a do Galicji przysyłane wzory mundurów dla wojska i dla urzędników cywilnych, jak pomyśleć, że mieliśmy admirałów! − o, zaprawdę, doznaje się najboleśniejszego z uczuć − wstydu! Dzieci nie inaczej bawiłyby się w rząd dla igraszki, a my bawiliśmy w rząd i w wojnę kosztem Polski! I jeżeli dziś możemy jeszcze oczy i czoło podnosić, jeżeli z żalem i wstydem, ale bez rozpaczy myślimy o tym, co o nas przyszłe pokolenia powiedzą, co im odpowiemy, gdy zapytają nas, cośmy z Polską zrobili, to zaiste winniśmy to tylko tym, którzy wtedy polegli. Ich śmierć, ich krew, ich poświęcenie ratuje nas od ostatniej hańby i czyni zadość za nasze grzeszne niedorzeczności. Bo lekkomyślność, gdzie idzie o Polskę, nie jest rzeczą do darowania. Wiem, jeden z naszych wielkich ludzi zawołał gdzieś za granicą: „precz z rozumem”, a tu w kraju odpowiedziało mu echo, że do spraw publicznych nie trzeba rozumu, tylko miłości ojczyzny. To nie prawda! Bez rozumu nie ma zbawienia, a lekkomyślność, gdzie idzie o Polskę, lekkomyślność taka jak tych, którzy podnieśli ruch roku 1863, jest takim grzechem przeciw ojczyźnie, jakim jest dla chrześcijańskiego sumienia grzech zuchwałego spuszczania się na łaskę Bożą, który katechizm katolicki nazywa grzechem przeciwko Duchowi świętemu, a o którym Ewangelia mówi, że ani w tym, ani w przyszłym życiu odpuszczony nie będzie. Wyznajemy więc otwarcie naszą wiarę, co do roku 1863 − uważamy go za największą klęskę Polski i szanujemy jako taką, poległych czcimy, żałujemy cierpiących i prześladowanych. Ale nie uwielbiamy ani tego ruchu, ani jego sprawców, nie mamy ani ruchu za piękną kartę w naszych dziejach, ani sprawców za bohaterów narodu. „Gazeta Narodowa” powie nam na to, że „wsteczna partia” zwichnęła powstanie i obłowiła się jego skarbami − niech mówi. Zwichnęli to powstanie tylko ci, którzy je źle przygotowali i lekkomyślnie podnieśli, a przeniesieniu go do Galicji i wszystkie inne radykalne i rewolucyjne środki nie byłyby uratowały tego dziecka, które, podług własnych słów jednego ze swoich ojców, Stefana Bobrowskiego, urodziło się w szóstym miesiącu. „Gazeta Narodowa” wie to tak dobrze jak my. A jeżeli wie także, jak to do zrozumienia dawać się zdaje, kto są ci wsteczni i „dobrze urodzeni” ludzie, którzy sobie przywłaszczyli fundusze przeznaczone na powstanie, niech ich nazwie! Nie mamy nic przeciwko temu, choćby ci ludzie kryli się w samej redakcji „Przeglądu Polskiego”. Wiemy, że te słowa postawią nas w rażącej sprzeczności z uczuciem wielu, wiemy zwłaszcza, że stronnictwo, które ów ruch wywołało, nie chce się dotąd przyznać, że źle zrobiło. Niedawno wpadła nam w rękę książeczka, która przez plus i minus robiła bilans złych i dobrych skutków tego ruchu, a saldo okazywało znaczną przewagę dobrych nad złymi. Na to odpowiemy powieścią o drobnym fakcie, którego byliśmy świadkami. W roku 1861 toczyła się rozmowa o ówczesnych wypadkach pomiędzy dwoma ludźmi. Jednym był młodzieniec zaledwie dwudziestoletni, który w dwa lata później poległ od kuli moskiewskiej, drugim był zmarły dziś także naczelnik zamierzonego ruchu z roku 1846, Franciszek Wiesiołowski. Ten ostatni utrzymywał, że należy co prędzej organizować powstanie, drugi − że trzeba czekać. „Czekać? − rzekł z oburzeniem dawny konspirator − winszuję cierpliwości i rezygnacji. Na cóż to czekać i jak długo, może dziesięć lat albo i dwadzieścia? − Choćby pięćdziesiąt i sto, jeżeli wcześniej nie zdarzy się sposobność, które są tylko dwie pewne − powszechna wojna z Rosją lub jej wewnętrzny rozkład. Narażać zaś przyszłość Polski na niepewne nie godzi się nigdy i pod żadnym warunkiem, i jeżeli kto o tym wiedzieć powinien, to naczelnik poronionego powstania roku 1846”. Odpowiedź była sroga, ale zasłużona, a skutek pokazał, który z tych dwóch ludzi kochał ojczyznę nie więcej, bo tego nigdy sobie mierzyć i sądzić nie pozwolimy, ale lepiej i rozumniej. Otóż przykład ten stosuje się nieźle i do tego u nas stronnictwa, które podniósłszy powstanie roku 1863 i stawszy się przez to pośrednią i mimowolną przyczyną, ale zawsze przyczyną nieszczęsnych jego skutków, do dziś dnia upiera się przy swoim, do dziś dnia nie chce przyznać, że się pomyliło. Odkąd zaczęło u nas działać to stronnictwo, które jest zarazem i rewolucyjne, i insurekcyjne, dwa razy doprowadziło do spełnienia swoich politycznych kombinacji, dwa razy wybuchło tym czynem, którego tak namiętnie łaknie i od którego niepodległości Polski wygląda − raz w roku 1846, drugi raz w 1863. Jeżeli taki rezultat nie otworzył mu oczu i nie zachwiał wiary we własną nieomylność, ludzka wymowa i prośba dokazać tego nie zdoła. Powiemy więc tylko, że sama miłość ojczyzny, samo sumienie powinno by doprowadzić do zastanowienia i do przyznania, że w tym i w tamtym razie postąpiło się źle, nierozważnie, lekkomyślnie. Przyznanie takie miałoby niewątpliwie wpływ wielki i zbawienny. Zatarłoby dzisiejsze nienawiści i nieufności, u ludzi, którzy kochają ojczyznę, choć się boją powstań nieudanych i którzy boją się ich dlatego, że ją kochają, zatarłoby tę naturalną obawę przed ludźmi, którzy stoją lub stać się zdają na tej kolei. A stronnictwo demokratyczne i postępowe, jeżeli jest nim w istocie, mogłoby prawdziwe i rzeczywiste usługi oddawać sprawie wolności i postępu, gdyby się nikt nie obawiał, że sprawie Polski nowe zada szkody i klęski. Ale skądże te przypuszczenia i obawy? Gdzież się zanosi na jakiekolwiek powstanie? Otóż to właśnie są te strachy na Lachy, te fałszywe donosy, te denuncjacje, które cała prasa polska jednomyślnie „Przeglądowi” zarzuca, to właśnie są jego potwarze i kłamstwa! Odpowiadamy na to, że koledzy nasi widzą słomkę w naszym oku, a nie widzą tramu w swoim. Cóż robili i robią sami w sprawie zmartwychwstańców na przykład, co robią względem nas samych i tych wszystkich, których odsądzają od czci i miłości ojczyzny? Kłamią i szkalują. Jeżeli więc my także szkalujemy i kłamiemy, to dopiero jesteśmy z nimi im równi, jesteśmy siebie warci i nie mamy prawa przymawiać sobie nawzajem jak smolny kocioł garnkowi. Ale zachodzi tu właśnie ta mała różnica, że my nie kłamiemy i nie szkalujemy. Nasze kłamstwa i potwarze mają niby na tym polegać, że oskarżamy stronnictwo ruchu o zamiary powstania w Galicji. Tego nie powiedział ani pan Koźmian, ani pan Szujski, a sam nawet fikcyjny Optymowicz przyznaje, że nie wie, przeciw komu i z jakiego tytułu miałby dziś wołać „do broni”. Nie, myślimy, że ani „Kraj”, ani nawet „Dziennik Lwowski” nie mają w programie swoim powstania w Galicji, ale twierdzimy, że popierając manifestacje i zachęcając ludność do demonstracji, że podając jej w podejrzenie wszystkich i wszystko, od sejmu aż do najskromniejszego współpracownika w przeciwnym sobie piśmie periodycznym, weszli sami i nas ciągną na drogę, na której końcu jest nie powstania zapewne, ale burda ułatwiona i przygotowana tym jątrzącym tonem, którym przemawiają, sprowadzona przez przypadek lub wywołana przez rosyjskich agentów, a dalej nieunikniony jej skutek, stan oblężenia. Jeżeli dzienniki te istotnie tak nie chcą burdy i stanu oblężenia, jak wierzyć chcemy, że nie chcą powstania w Galicji, niechże zaprzestaną jątrzyć i wyzywać, i tym sposobem z wolą lub mimo woli jedno i drugie czynić możliwym, jeśli nie nieuniknionym. Jeżeli nikczemnie było w roku 1864 o stan oblężenia prosić, to jest głupio nad wszelki wyraz i pojęcie do niego mimo woli zmierzać. Pozostaje jeszcze jedna potwarz i kłamstwo, z której pismo nasze oczyścić musimy, a tą jest owa zdradliwie niby i jadowicie przypisana ludziom ruchu teoria nieprzerwalności powstania. Teorii tej nie podsuwał nikt ani żadnemu z tych dzienników, które się o nią tak obraziły, ani, jak powiedziano z większym efektem niż prawdą, emigracji jako takiej. Ale że są i w kraju, i zagranicą ludzie, którzy teorię tę wyznają, że są, którym spiski i tak zwane organizacje na chwilę z głowy nie wyszły, to ani kłamstwo, ani potwarz, ale czysta prawda. Przytoczymy na to jeden dowód, ale wymowny. Lat temu parę, wkrótce, bardzo wkrótce po roku 1863 próbowano faktycznie zawiązać organizację i urządzić kadry wojskowe w Galicji; jeździli z tą misją ajenci, a do ludzi, z którymi jeden z takich w tym zbawiennym celu porozumiewać się miał zlecenie, miał zaszczyt należeć i niżej podpisany. Dla uspokojenia czytelnika zatrwożonego może o los tego interesującego Optymowicza dodamy, że nie został on wydany policji, ale zadenuncjowany został natychmiast przed krajem w pewnej broszurze, w której pan Szujski powstawał przeciw liberum conspiro, a której do dziś dnia nasza patriotyczna prasa autorowi przebaczyć nie może i co chwilę gorzko wypomina. Ale dziś tak nie jest? Dziś nie ma już ani takich ludzi, ani takich dążności. Doprawdy? Czy doprawdy? Daj Boże! Ale skądże te widoczne ślady dowództwa przy ostatnich zbiegowiskach w Krakowie? Skąd to naiwne i bezwiedne przyznawanie się ludności do posłuszeństwa jakiemuś tajemniczemu kierunkowi? Skąd te symptomy, pomiędzy które liczymy także i to wielkie oburzenie na tych, którzy o zorganizowanej agitacji mówić się ośmielili? Gdyby ten pociąg do spisków i organizacji był tylko czczym wymysłem chorobliwej i wylękłej naszej wyobraźni, byłby wywołał śmiech tylko, nie gniew i zajadłość. Z mrzonkami i urojeniami nie walczy się tak namiętnie, a słuszności naszych obaw, twierdzeń naszych prawdziwości nic nie dowodzi lepiej jak ta furia złości, którą wywołały. Oto są grzechy naszego żywota, oto te podłości i zbrodnie, któreśmy popełnili. W chórze obelg, które za nie zewsząd słyszymy, prym trzymał „Kraj’, który od początku swego istnienia wziął w dzierżawę monopol patriotyzmu, i „Dziennik Lwowski”, który sądeckich wyborców uczył, że pan Szujski powinien stracić ich zaufanie, skoro należy do redakcji pisma, które „przynosi wstyd imieniu polskiemu”. Dziwniejsze już cokolwiek było, że „Gazeta Narodowa” przyłączyła się do tego chóru, jak żeby się wstydziła zostać w tyle za drugimi. Jednak i to tłumaczy się naturalnym zupełnie sposobem. Redaktor „Gazety” jest zbyt doświadczony i wprawny, kronikarz jej zbyt dowcipny, żeby nie byli wyrozumieli łatwo myśli czy to pana Szujskiego, czy pana Koźmiana, czy wreszcie bezimiennego Stańczyka. „Gazeta” oprócz tego zna się dobrze na wartości demonstracji, dowiodła tego dostatecznie w roku zeszłym, kiedy pisywała o ceremonii poświecenia owego pomnika nad zurychskim jeziorem. Nadto jeszcze przed chwilą zaledwie drukowała „Gazeta” powieść, której główną postacią był polityczny oszust, i powieści tej dała tytuł Koroniarz. Gdybyśmy wtedy byli jej powiedzieli, że wszystkich koroniarzy szkaluje jako oszustów, „Gazeta” oburzyłaby się na tę niesprawiedliwość, jak sama prześladowana niewinność. A jednak nam, za typ pokrewny tamtemu, rzuca w oczy zarzut, że denuncjujemy emigrantów, za to, że występujemy przeciw demonstracjom, mówi nam, że się łasimy rządowi i w świętym oburzeniu pyta, czy jest jeszcze w redakcji „Przeglądu” pan Szujski, czy jest w niej pan Tarnowski, jak żeby powiedzieć chciała, że albo wyjść z tej redakcji musieli, albo porządnymi ludźmi być przestali. Otóż „Gazeta Narodowa” ma wiele warunków publicznego powodzenia, ma zręczność, biegłość i głęboką znajomość swojej publiczności, ale brak jej jednego przymiotu − godności. Do znajomości wszystkich instynktów i usposobień publiczności łączy ona jeden dar fatalny − giętkość. Przeczuwszy bystro i dokładnie stan i stopień usposobienia publiczności, „Gazeta” stosuje ton swój do niego. Oprzeć się prądowi cokolwiek silniejszemu, na tę odwagę nie zdobyła się jeszcze nigdy. Dziś, kiedy prąd demonstracyjny wezbrał dość silnie, zwłaszcza we Lwowie, „Gazeta” uznała, że należy się pod nim ugiąć, bo inaczej sama byłaby posądzona o wsteczność, o konserwatyzm, o brak patriotyzmu. Zdarzyło się, że w takiej chwili „Przegląd” jakby żywe wcielanie konserwatyzmu i reakcji stał się celem powszechnych obelg i pocisków i „Gazeta” osądziła, że zręczna polityka nakazuje i jej także, żeby „Przeglądowi” rzuciła swój kamień. Tak sobie wystąpienia jej tłumaczymy, nie mając do niej żółci ani żalu. Powiemy jej tylko jedno słowo: „Gazeta”, jako bystra i obdarzona trafnym instynktem, czuje może (nie żądamy, żeby to przyznała), że mimo całej zręczności i publicystycznej biegłości, choć wpływ wywiera, przecież nie ma w kraju powagi. Fakt ten, jeżeli uwagi jej nie uszedł, musi ją dziwić niemało − możemy jej wytłumaczyć tę zagadkę i tę tajemnicę. Oto „Gazeta Narodowa” dlatego nie ma tej powagi, jaką przy swoich innych warunkach mieć by mogła, że nigdy nie chciała czy nie umiała, czy nie miała odwagi wyrzec się chwilowej popularności, że pilnie publiczność za puls trzymając, własne tętno zawsze tylko podług tego pulsu regulowała. Miała też i mieć będzie zawsze chwilową popularność i pewną miarę wpływu, ale powagi nie ma dotąd i mieć jej nie będzie, dopóki nie nabierze godności. Uderzył na nas i „Dziennik Poznański” i ten, wyznajemy, zadziwił nas swoim wystąpieniem najbardziej. Wiedzieliśmy wprawdzie, że z powodów, których dociec nie umiemy, zwykł on nieraz dawać przytułek najrozmaitszym opiniom, ale nie bylibyśmy przypuścili, że względność dla wszystkich posunie aż do krzyczącej względem jednych niesprawiedliwości. Tymczasem on właśnie ogłosił ów artykuł, który nam daje nazwisko grabarzy, a którego nie powinien był ogłosić − jeżeli nie przez wzgląd na nas i na słuszność (jako pełnego nieprawdy i złości), to przez wzgląd na siebie samego, jako rzeczy licho napisanej, jakich nie przyjmują zazwyczaj pisma dbałe o dobrą redakcję tego, co drukują. Widząc, jak odmiennie od swoich korespondentów zapatruje się na demonstracje i na te wszystkie liche pozory patriotyzmu redakcja sama, mamy ochotę zapytać ją, czy wierzy w tych grabarzy i w to grzebanie, a jeżeli nie wierzy, dlaczego pozwala szarpać sławę drugich? Powiemy więc „Dziennikowi Poznańskiemu”, także bez żółci i gniewu, że boimy się, czy i on nie był niesprawiedliwy ze strachu, czy i on nie dlatego rzucił na nas kamieniem, żeby sam uszedł oskarżenia o „konserwatyzm i brak patriotyzmu”. W końcu dodamy, że życząc dobrze „Dziennikowi Poznańskiemu”, radzi będziemy, jeżeli popełniona względem nas niesprawiedliwość da mu powód do rozwagi nad sobą i będzie ostatnią, jakiej się dopuścił. Czytelnik ma już zapewne dostateczne wyobrażenie o tym, jakie na nas rzucano obelgi i za co. Zapytujemy go więc w końcu, zapominając zapełnić, że tu o nas chodzi, czy to nie jest straszne i oburzające, żeby oskarżenia tego rodzaju, oskarżenia o szpiegostwo, o podłość, o odstępstwo od sprawy narodowej spadać mogły bezkarnie na ludzi porządnych, którzy mogą nie mieć zdolności ani zasługi (choć jeden z nich, pan Szujski, ma i jedną, i drugą), ale z których żaden nigdy nic złego, nic nieuczciwego nie zrobił ani w prywatnym, ani w publicznym życiu? Bo próżny byłby wykręt mówić, że wszystkie owe zarzuty ściągają się do pisma, nie do jego redaktorów − pismo nie pisze się samo, a kto je oskarża, oskarża nie jego tytuł lub karty, z których się składa, ale jego redakcję. Słusznie też, zdaje mi się, powiedzieć możemy, że jesteśmy wymownym przykładem, jak żadna uczciwość, żadne dobre imię, żadna dobra chęć wreszcie nie jest bezpieczna przed niesprawiedliwą napaścią niesumiennych pism publicznych. W tym wszystkim, co na nas ze wszech stron pisano, nie ma słowa prawdy, a z tych fałszywych podstaw wyprowadzono fałszywy wniosek, żeśmy służalcy, donosiciele i zaprzańcy. Zastanowić się przychodzi nie żartem, jaki to jest stan społeczeństwa, w którym takie rzeczy robią się „bez skrupułu” i bezkarnie, zapytać się można, kto takie rzeczy pisze i dlaczego? Chyba ten Durand, pokątny pismak francuskiego poety, który sprzykrzywszy sobie rzemiosło weterynarza, filozoficznego poety, przybocznego dramaturga jarmarcznych teatrów, niezdolny do niczego, niemogący ludziom przebaczyć, że na ich szacunek zasłużyć nie umiał, zajadły, bo niedołężny i podły, a niedołęstwem swym i podłością upokorzony, trafił wreszcie szczęśliwym przypadkiem do starego dziennikarza. Qui dix fois dans sa vie à bon marché vendu Sur les honnêtes gens crachait pour un écu. Adept uczuł się w swoim żywiole przy takim mistrzu i zasmakował w nowym rzemiośle: Qu’il est doux − mówi − de rentrer et de se débotter Et de dépécer l’homme, et de salir sa gloire Et de pouvoir sur lui vider une écritoire! Ecrivains, députés, minintres, roi, Dieu même, J’ai tout calomnié..., a w końcu jak żeby chciał wytłumaczyć, dlaczego mu to taką sprawia rozkosz, dodaje: Pour un esprit mort-né, convaincu d’impuissance Qu’il est doux d’être un sot,et d’en tirem vengeance! Zbliżenia i podobieństwa z tym typem pismaka strzec się powinni nasi, jak wszyscy dziennikarze, jeżeli chcą sumiennie i z pożytkiem dla sprawy pełnić swój obowiązek, jeżeli ich prawo przemawiania do publiczności nie ma być szkodliwym nadużyciem i bezprawiem, bo typ ten jest tym dla sfer czytających, czym jest dla ludu wiejskiego pokątny pisarz i adwokat − kanałem, w którym rozchodzą się „fałszywe impresje”, narzędziem „dywizji i rozdwojenia między ludźmi i przedłużenia wojny domowej”. Z żalem wielkim stwierdzić to trzeba, że nie wszyscy zawsze z należną starannością wystrzegali się tego zbliżenia i tego podobieństwa. Dlatego musieliśmy przypomnieć, że sumienność i prawda są pierwszym obowiązkiem dzienników i dziennikarzy, że od ich sumienności i rzetelności zależy w wielkiej części zdrowie społeczeństw i spraw powodzenie. Publiczności zaś czytającej przypomnieć musimy, że w jej ręku leży sumienność i rzetelność prasy periodycznej. Jeżeli publiczność żądać jej będzie stanowczo i wytrwale, dzienniki będą musiały zastosować się do żądania, jeżeli nie, nie będzie miała prawa dziwić się coraz większym obłędom rozumów, coraz głębszemu upadkowi sumień i skutki sama sobie będzie musiała przypisać, według ściśle logicznego prawa, zawartego w starym polskim przysłowiu: „Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi”. Stanisław Tarnowski - Stanisław Tarnowski (1837-1917), publicysta polityczny, historyk literatury i krytyk literacki. Studiował prawo i filozofię w Krakowie i Wiedniu (1854-60). W r. 1860 był jednym z korespondentów galicyjskich tzw. Biura Polskiego powołanego przez Hôtel Lambert. W latach 1861-62, w czasie pobytu w Paryżu, pracował w Biurze Hôtelu Lambert pod kierunkiem W. Kalinki i J. Klaczki. W czasie powstania styczniowego działał m.in. w tzw. Biurze Krakowskim redakcji Czasu oraz w wydziale wojskowym tzw. Komitetu Obywatelskiego Galicji zachodniej, za co więziły go w Ołomuńcu władze austriackie (1863-64). W r. 1866 został jednym z założycieli Przeglądu Polskiego, a w trzy lata później współautorem Teki Stańczyka i współwłaścicielem Czasu, będąc zarazem jednym z przywódców grupy konserwatystów krakowskich – “stańczyków”. Od 1867 był posłem do galicyjskiego Sejmu Krajowego, a od 1885 – członkiem wiedeńskiej Izby Panów. W 1871 r. został mianowany profesorem literatury polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w rok później członkiem Akademii Umiejętności, a od r. 1890 jej prezesem. Dwukrotnie piastował godność rektora UJ (1886 i 1899). W 1909 r. ustąpił z katedry uniwersyteckiej. Autor m.in. "Pisarzy politycznych XVI wieku" (2 t., 1886, wznowionych w serii "Biblioteka Klasyki Polskiej Myśli Politycznej" w 2000 r.), "Z doświadczeń i rozmyślań" (1891, wznowionych w serii "Biblioteka Klasyki Polskiej Myśli Politycznej" w 2001), "Zygmunta Krasińskiego" (2 t., 1893), "Studiów politycznych" (2 t., 1895) oraz czterotomowego zbioru "Rozpraw i sprawozdań" (1895-98) i siedmiotomowej "Historii literatury polskiej" (1900-07). |