Finansowa burza


From John O’Sullivan

Tekst z książki Platon na Wall Street, Ośrodek Myśli Politycznej, Center for European Renewal, Kraków 2010

 

Osiemdziesiąt jeden lat po krachu na Wall Street historycy gospodarki nadal toczą spory o przyczyny i konsekwencje Wielkiej Depresji. Za to w ciągu jednego-dwóch dni od upadku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. pojawił się wśród politycznych i medialnych elit świata zachodniego konsensus w pełnym tego słowa znaczeniu, tłumaczący przyczyny i konsekwencje nowego kryzysu finansowego. Jest to prawdopodobnie jedyny kryzys światowy, który został w pełni wyjaśniony publiczności w momencie, gdy jeszcze trwał.

Ten konsensus jest uwodzicielsko prosty: za sprawą nieistniejących, czy słabych regulacji będących dziełem Ronalda Reagana i Margaret Thatcher amerykańskie banki, inne instytucje finansowe i „Wall Street” mogły sfinansować sprzedaż kredytów hipotecznych klientom o niskich dochodach, z małym lub nawet żadnym zabezpieczeniem pożyczki. Następnie mogły zapakować te niepewne długi razem z wysokiej jakości papierami wartościowymi w nowy instrument finansowy, którego nikt tak naprawdę nie rozumiał. Potem były w stanie otrzymać od agencji ratingowych bardzo dobrą ocenę ryzyka tych podejrzanych pakietów i sprzedać je innym nic nie podejrzewającym bankom na całym świecie. W ten sposób zbudowały wieżę ze złych długów o bilionowej wartości, długów, które dało się spłacić tylko za cenę przedłużającej się ogólnoświatowej recesji.

Ten wyrok, ogłoszony, gdy zbrodnia była jeszcze w trakcie popełniania, spotkał się z niemal natychmiastową akceptacją w szerokich kręgach elit. Kardynał Cormac Murphy O’Connor, wówczas arcybiskup Westminsteru, oświadczył w styczniu 2009 r., że kapitalizm jest „martwy”. Na przyjęciu dobroczynnym katolickich organizacji charytatywnych powiedział, że komunizm zmarł w roku 1989 a kapitalizm został zamordowany w 2008 przez kryzys kredytowy. Zdobywca nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Joseph Stigler użył dokładnie tej samej analogii cztery miesiące wcześniej: „… upadek Wall Street jest dla rynkowego fundamentalizmu tym, czym był upadek muru berlińskiego dla komunizmu – mówi światu, że ten sposób organizacji gospodarki okazał się nietrwały”. „Rynkowy fundamentalizm” brzmi jak jakieś nowe i złowieszcze zjawisko, ale to tylko sposób opisu globalnego wolnego rynku, opisu, który przebiegle łączy rynek z terroryzmem spod znaku dżihadu, albo co gorsza, z amerykańskim ewangelikalnym protestantyzmem. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy ogłosił, że „leseferystyczny kapitalizm skończył się”. „Financial Times” anonsując cykl pisanych na gorąco artykułów Przyszłość kapitalizmu pytał z typowym dla prasowych czołówek podnieceniem: „Kryzys kredytowy zniszczył wiarę w ideologię wolnego rynku, która dominowała w zachodnim myśleniu o gospodarce przez całe pokolenie. Czy coś jednak może – i powinno – ją zastąpić?” 

Gotowa odpowiedź ze strony tej samej elity brzmiała tak: rządowe regulacje rynków finansowych, szerzej zakrojone i głębiej idące, a zważywszy, że kryzys miał charakter międzynarodowy, to nawet ogólnoświatowe zarządzanie rynkami. George Soros, prawdopodobnie najsłynniejszy finansista zarządzający funduszami inwestycyjnymi wysokiego ryzyka, winą za kryzys w wywiadzie dla „Der Spiegel” obarczył dwoje emerytowanych polityków: „Wszystko opierało się na samoregulujących się rynkach, które nawiasem mówiąc nie były amerykańskim wynalazkiem. Zaczęła je wdrażać w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher a potem w Stanach Zjednoczonych popierał je i naciskał na ich powstanie ówczesny prezydent Ronald Reagan”. W rezultacie, Soros proponuje całą furę nowych regulacji. Podobnie prezydent Sarkozy, potępiwszy „dyktaturę rynku”, deklaruje: „Żadna instytucja finansowa nie może uniknąć regulacji”. W Parlamencie Europejskim powiedział on, że silniejszą regulacją na poziomie europejskim a nawet globalnym należy objąć inwestycje na niepublicznym rynku kapitałowym (private equity) i fundusze hedgingowe, agencje ratingowe, takie jak Moody’s, instrumenty pochodne, raje podatkowe, rządowe fundusze inwestycyjne i wynagrodzenia bankierów. Potem nastąpiła cała seria spotkań na szczycie Unii Europejskiej, G2, G8, G20, w czasie których dyskutowano, a czasem i przyjmowano plany takiego rozszerzenia regulacji. Prezydent Sarkozy zadał nawet pytanie „Czy jestem socjalistą?” i udzielił odpowiedzi z nietypową niepewnością: „Być może”.

Dwa lata później te analizy wydają się być uproszczone, przesadzone i w dużym stopniu (choć nie całkowicie) fałszywe. Fakt, że tak chętnie zostały przyjęte przez tak wielu wpływowych ludzi, świadczy nie o kryzysie gospodarczym, którego dotyczyły, ale o antykapitalistycznych przekonaniach i etatystycznych interesach, które wcześniej były tłumione, czy wyciszane w obliczu tak widocznego sukcesu globalizacji. Konkretne regulacje wprowadzone w oparciu o przywoływaną tu analizę nie działają jeszcze na tyle długo, by można było wyrokować o ich długookresowych skutkach. Niektóre wydają się rozsądnymi korektami wcześniejszej niefrasobliwości banków w odniesieniu do wymogów kapitałowych zabezpieczających przed ryzykiem. Inne mogą przesadnie ograniczyć innowacyjność, jak europejski nadzór nad funduszami hedgingowymi. Jeszcze inne, szczególnie nowe amerykańskie ustawodawstwo dotyczące usług finansowych, mogą oddać zbyt wiele władzy wydawania regulacji w ręce biurokratycznych agencji (z podobnym skutkiem dla innowacji). Żeby to ocenić, musimy zaczekać.

Jednak ogólna teoria, że wolnorynkowy kapitalizm poniósł porażkę, tak jak porażkę poniósł komunizm, a wynikająca z tego długotrwała recesja jest odpowiednikiem spustoszeń spowodowanych przez komunistyczne planowanie, okazała się bzdurą. Niewątpliwie, Ameryka nadal boryka się z recesją. Niektóre kraje europejskie – jak Hiszpania, Grecja i Irlandia – są pogrążone w gospodarczych kłopotach, które w dużej mierze same na siebie ściągnęły (dotyczy to też problemów euro). Inne kraje – zwłaszcza Niemcy, Francja, nawet Wielka Brytania – wychodzą już z recesji, a Polska jest jednym z niewielu państw, które w ogóle recesji nie zaznały. Azja za to gwałtownie się rozwija. Jagdish Bagwhati, kolega Josepha Stiglera z Columbia University, tak podsumował prawdziwy kontrast: „Gdy upadł mur berliński zobaczyliśmy intelektualne bankructwo zarówno autorytarnej polityki komunizmu, jak i gospodarki opartej na daleko posuniętej, niemal całkowitej państwowej własności środków produkcji i centralnym planowaniu. Zobaczyliśmy pustynię. Natomiast, gdy Wall Street i wielkie banki były wstrząsane falami kryzysu byliśmy świadkami przerwy w dobrej koniunkturze […]. Doświadczyliśmy niemal dwóch dekad liberalnych reform podjętych przez prawie połowę ziemskiej populacji, w Chinach i Indiach, które zaowocowały dobrobytem i w końcu w istotny sposób ograniczyły ubóstwo...”

Nie oznacza to, że kryzys finansowy nie był ostry i nie miał niszczących konsekwencji w postaci niższego, czy negatywnego wzrostu gospodarczego, wyższego bezrobocia, utraty majątku i – co dużo bardziej zdradliwe – utraty wiary we własne siły wśród zachodnich elit. To wszystko miało miejsce. Odłóżmy w tej chwili drugoplanowe przyczyny i/lub kryzysy, które nastąpiły w wyniku amerykańskiej implozji finansowej, ale analitycznie różnią się od niej. Pozaamerykańskie przyczyny miały bowiem kryzysy w Grecji, Hiszpanii, Irlandii i Europie Wschodniej, które wypływały z lekkomyślnej polityki budżetowej, szaleńczo szczodrych transferów socjalnych i oczywistego faktu, że strefa euro nie była optymalnie zaplanowaną strefą walutową. Skoncentrujmy się na zamieszaniu finansowym i gospodarczym wywołanym przez amerykański kryzys kredytów hipotecznych podwyższonego ryzyka. Co było jego przyczyną? Czy było ono głównie lub wyłącznie rezultatem braku regulacji? By to ustalić, przyjrzyjmy się gdzie, kiedy i jak wszystko się zaczęło.

Jak to się czasem zdarza, byłem obecny na miejscu zbrodni. W 1993 r. redagowałem w Nowym Jorku magazyn „National Review”, gdy po sąsiedzku dwóch dziennikarzy „Forbesa”, Peter Brimelow i Leslie Spencer, zauważyło, że raport Boston Federal Bank wskazujący na dyskryminowanie mniejszości w udzielaniu kredytów hipotecznych ma pewną zasadniczą wadę. „National Review”, w którym zresztą później Brimelow dorabiał jako szef działu, dostrzegł ich krytykę i wsparł ją nawet własnym artykułem redakcyjnym. Oddajmy jednak głos Brimelowowi:

Gdy mój wspaniały współautor, Leslie Spencer, spytał Alicię H. Munnell, kierującą w Boston Fed działem analiz, jaki jest wskaźnik niespłacania kredytów przez mniejszości, z dumą oświadczyła, że dane spisu powszechnego gruntów mówią, że taki sam jak dla białych. Gdy Leslie zauważył, że dowodzi to braku dyskryminacji, bo kredytodawcom udało się jakoś ograniczyć ryzyko kredytowe w obu grupach w takim samym, akceptowalnym stopniu, Munnell wpadła w osłupienie i musiała przyznać (mamy to na taśmie), że w rzeczywistości wcale nie ma ostatecznych dowodów na dyskryminację.

Odkryliśmy fundamentalną formalną wadę raportu, więc zasiedliśmy w oczekiwaniu na niechybną Nagrodę Pulitzera.

Ale nic się nie wydarzyło. Opracowanie Boston Fed nadal było cytowane przez prasę i polityków. Alicia Munnell znalazła się na szczytach kariery w administracji Clintona.

Nic się nie wydarzyło, bo krytyka ujawniła, tak jest, „niewygodny” fakt, więc musiała pozostać niedostrzeżona. Obie amerykańskie partie polityczne były bowiem oddane idei zwiększania odsetka posiadaczy domów wśród mniejszości, obie zarówno z godnych pochwały przyczyn społecznych, jak i z egoistycznych politycznych powodów. Jeśli dałoby się wykazać, że banki dyskryminują kredytobiorców wywodzących się z mniejszości, to można by zmusić je do udzielania pożyczek. Jednak skoro kredytobiorcy wywodzący się z mniejszości byli nieproporcjonalnie ubożsi, nie mogli pozwolić sobie na spłaty rat kredytu, których wymagano od nich w takim samym stopniu jak od pozostałych Amerykanów. Banki były więc zachęcane przez ustawodawstwo, urzędników z Departamentu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, agencje regulacyjne, by obniżyć wymagania odnośnie wkładu własnego i innych zabezpieczeń w stosunku do klientów o niskich dochodach i wywodzących się z mniejszości. Do połowy lat dziewięćdziesiątych banki hipoteczne zaczęły oferować kredyty hipoteczne zabezpieczone lokatą w wysokości trzech procent kredytu, a później nawet zupełnie bez wkładu własnego. Miliony nowych kredytobiorców musiały teraz spłacać miesięczne raty, które w stosunku do ich dochodów były wysokie. Jeżeli Brimelow i Spencer mieli rację – a mieli – wielu z tych nowych klientów banków musiało w końcu stać się niewypłacalnymi.

Banki musiały w takiej sytuacji znaleźć sposób na obciążenie złymi kredytami również kogoś innego tak, by zredukować własne ryzyko. Udało im się to poprzez „sekurytyzację”, czyli zapakowanie złych kredytów razem z bardzo bezpiecznymi w formę obligacji i sprzedanie ich na wtórnym rynku hipotek. W rezultacie banki sprzedawały źródła dochodów pochodzących od kredytobiorców różnej jakości. Co do zasady sekurytyzacja jest sensownym sposobem obniżenia ryzyka poprzez jego rozłożenie. Jednak, żeby sprawnie działała, ogólne ryzyko musi być właściwie ocenione i opisane. Tego właśnie zabrakło. Agencje ratingowe – narzucony przez rząd prywatny kartel pozbawiony konkurencji bardziej sceptycznych obserwatorów – dały wysokie oceny obligacjom opartym na kredytach hipotecznych, oceny, które nie doceniały ryzyka niewypłacalności.

Mogły to zrobić, gdyż na wtórnym rynku hipotek działali niezawodni nabywcy w postaci na poły rządowych agencji Fannie Mae (Federalne Krajowe Stowarzyszenie Hipotek) i Freddie Mac (Federalna Korporacja Kredytów Hipotecznych). Jak zauważyli Steven Horwitz i Peter Boettke w książce The House That Uncle Sam Built, te dwie agencje posiadały lub kontrolowały połowę rynku kredytów hipotecznych, do momentu, kiedy zostały znacjonalizowane w 2008 r. Miały one dorozumiane wsparcie podatników, misję, by mieszkania stały się bardziej dostępne i najwyraźniej wiarę, że ceny domów będą rosły w nieskończoność. Mogły więc i chciały kupować produkty hipoteczne pochodzenia bankowego, przepakowywały je i sprzedawały kolejnym nabywcom w tej kosztownej zabawie gorącym ziemniakiem. Gdy tylko banki uświadomiły sobie, że nie tylko mogą zarabiać na złych kredytach hipotecznych, ale także, że da się przerzucać ryzyko na wspieranych przez rząd nabywców obligacji, zaczęły sprzedawać ich coraz więcej i więcej.

Banki zaczęły więc aktywnie poszukiwać klientów o niskich dochodach oferując pożyczki bez żadnych zabezpieczeń na zakup domów o wątpliwej wartości w długookresowej perspektywie. Proces ten rozpoczął się za czasów administracji Clintona, ale nabrał impetu w czasach drugiej prezydentury Busha, który chciał przekształcić meksykańskich imigrantów w elektorat Republikanów, czyniąc ich po drodze właścicielami domów. Gdy Wall Street zdało sobie sprawę, że takie długi to kurek z pieniędzmi, stały się one podstawą coraz bardziej egzotycznych instrumentów finansowych w rodzaju opartych na hipotekach CDO (collateralized debt obligations). W końcu Wall Street zarządzało aktywami z wtórnego rynku hipotek wartości setek miliardów. Gdy wysoki poziom ich ryzyka stawał się coraz bardziej oczywisty, Wall Street rozbudował finansowe instrumenty równoważenia ryzyka, zwłaszcza CDS-y (credit default swaps), które miały działać jako swego rodzaju ubezpieczenie na wypadek zastoju w cenach domów i załamania rynku. Instrumenty te, chociaż najczęściej mocno nieprzejrzyste, osiągnęły, jak się ocenia, wartość wielu bilionów. A cała konstrukcja opierała się na kilku milionach ze złych kredytów hipotecznych, głównie z „piaskowych stanów” amerykańskiego Południowego Zachodu. W końcu odwrócona piramida długów zawaliła się wraz z Lehmann Brothers.

Tu pojawia się jednak kolejne pytanie: jak to możliwe, że relatywnie mały nowotwór trawiący relatywnie małą część amerykańskiej gospodarki mógł się rozrosnąć do rozmiarów choroby finansowej o światowym zasięgu? Istnieją cztery odpowiedzi na to pytanie:

Po pierwsze, ten szerszy kryzys był kształtowany w mniejszym stopniu przez brak regulacji, niż przez wypaczenie regulacji. Przede wszystkim rząd użył swej władzy, w tym kompetencji regulacyjnych, by przymusić banki do udzielania ryzykownych kredytów z małymi zabezpieczeniami lub w ogóle bez zabezpieczeń. Później, gdy na rynku pojawiły się sekurytyzowane kredyty hipoteczne o zasadniczo nieznanym poziomie ryzyka, stały się one nienaturalnie atrakcyjne, a to za sprawą międzynarodowych regulacji dotyczących rezerw kapitałowych banków. Trudno w to uwierzyć, ale jak pokazują Horwitz i Boettke, jeżeli bank sprzedał swój kredyt Fannie Mae, a potem kupił go z powrotem w sekurytyzowanym pakiecie, to był zobowiązany do utrzymywania rezerwy kapitałowej o 40 procent mniejszej, niż gdyby po prostu zatrzymał swój pierwotny kredyt. Miał jednak mniej informacji niż o swoim kredycie i prawdopodobnie jego wartość też była niższa. Innymi słowy, regulacje w istocie zachęcały do niebezpiecznych spekulacji finansowych.

Kiedy regulacje nie były wypaczeniem ich właściwego sensu, wydaje się, że były krótkowzroczne. Fannie Mae i Freddie Mac, które, jak widzieliśmy, odpowiadały za mniej więcej połowę kryzysu hipotek, były kontrolowane przez instytucję regulacyjną pod nazwą OFHEO. W zeznaniach przed Kongresem Stanów Zjednoczonych najsłynniejszy amerykański inwestor Warren Buffet wydał następujący werdykt co do kompetencji OFHEO:

Coś pod nazwą OFHEO zostało założone w 1992 r. przez Kongres i jedynym zadaniem OFHEO był nadzór nad Fannie i Freddie […]. OFHEO ma dziś ponad dwustu pracowników. Dysponują rocznym budżetem 65 milionów dolarów i wszystko co mają do roboty, to doglądanie dwóch firm. Wiecie Państwo, co mam na myśli, ja doglądam ponad dwustu firm.

Siedzieli tam, pisali raporty dla Kongresu, można je znaleźć w Internecie, i tak co roku. Co roku przygotowywali raporty zgodnie z ustawą Sarbanesa-Oxleya. Napisali sto stron raportu i stwierdzili: „Przyjrzeliśmy się tym ludziom i ich standardy są świetne, ich prezesi są świetni, wszystko jest świetne”. A potem nagle i niespodziewanie mamy dwa największe nadużycia księgowe w historii. Mamy wszelkiego rodzaju nadużycia w zarządzaniu. I oczywiście, klasycznie, kiedy to wszystko wyszło na jaw, OFHEO napisało 350-, czy 340-stronicowy raport, który badał popełnione błędy i w którym obwiniono zarząd, prezesów, komitet audytu. Nie było w nim ani słowa o samym OFHEO a to oni są 200-osobową instytucją, która miała codziennie zajmować się, myśleć tylko o dwóch firmach. To po prostu pokazuje, na czym polega problem z regulacją.

Niewydolność regulacji jest jednak tylko szczególną odmianą szerszego problemu, który stanowi drugą odpowiedź na pytanie o przyczyny światowego kryzysu – problemu przedstawiciela, który dotyczy zarówno rządów, jak i wolnego rynku. Przedstawiciele są nie do uniknięcia w bardziej złożonej społeczności. Jak jednak zagwarantować, że przedstawiciel będzie działał w interesie swojego mocodawcy: akcjonariuszy, klientów, czy obywateli? Przepisy prawa karnego, które mają zapobiec największym nadużyciom powierników, mogą sobie istnieć, ale one nie są w stanie objąć działań wyrafinowanych managerów. Wymyślono więc różne zachęty, które mają zagwarantować, że interesy przedstawiciela i klienta będą tak tożsame, jak tylko to możliwe. W ostatnich latach takim bodźcem było powiązanie dochodów managera z wartością akcji firmy. Jak jednak wiemy, odpowiedzią managerów były takie krótkotrwałe manipulacje wartością akcji, które zwiększały ich dochody. Podobnie, jak opisało to wielu autorów (ale najlepiej Michael Lewis w Pokerze kłamców), w instytucjach inwestycyjnych na Wall Street doradzano klientom ignorując ich interesy, a nawet działając wbrew ich interesom i robili tak wszyscy, do poziomu zwykłego doradcy inwestycyjnego. Lewis przywołuje przypadek dwóch kobiet o niewielkich dochodach, które za radą pośrednika w handlu nieruchomościami kupiły pięć domów i straciły je, gdy ceny spadły i nie było ich już stać na spłatę rat kredytu hipotecznego. Nadużycia na szkodę mocodawców w żadnym wypadku nie ograniczają się jednak do Wall Street czy świata finansów. Kompromitują one dziś niemal wszystkie zawody – prawników i księgowych nie wyłączając – i chyba nie dałoby się ich wykorzenić nawet, gdyby organy regulacyjne były od takich nadużyć wolne. Czym można to zjawisko wytłumaczyć?

To pytanie prowadzi do trzeciej odpowiedzi: upadku chrześcijańskiej moralności i braku jakiegokolwiek jej zamiennika. Etyka kupiecka i zawodowa raczej nie będą kwitnąć w społeczeństwie, którego codzienne życie nie zachęca do prawdy, uczciwości i innych cnót, ale raczej je lekceważy. Jak powiedział ostatnio papież Benedykt XVI w swoim przemówieniu w Westminster Hall: „Istnieje szeroka zgoda co do tego, że brak trwałych etycznych fundamentów działalności ekonomicznej miał swój udział w ogromnych trudnościach, jakich doświadczają dziś miliony ludzi na całym świecie”. Gdy takich fundamentów nie ma, ludzie w sposób nieunikniony poddadzą się innego rodzaju potężnym bodźcom. I w tym przypadku poddali się.

Tu pojawia się czwarta odpowiedź: fałszywe sygnały płynące z rozluźnienia polityki monetarnej. Nawet jeżeli jednostki, które nadużywały swojej pozycji i skorumpowane instytucje chciały się bezlitośnie wzbogacić na rynku nieruchomości odrzucając ograniczenia wynikające z moralności czy regulacji, to nie były w stanie poczynić tak poważnych szkód, jakie krach 2008 r. wyrządził w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Banki sprzedające ryzykowne hipoteki i instytucje z Wall Street sprzedające oparte na nich instrumenty pochodne powinny były zbankrutować dużo wcześniej, co przyniosłoby dużo mniej szkód zawsze towarzyszących bankructwu. Ich aktywa dużo mniej boleśnie zostałyby zredystrybuowane. Świat powróciłby do stanu finansowej stabilności nie przechodząc przez poważną recesję. To, co uczyniło kryzys dużo głębszym, to działania Banku Rezerwy Federalnej (Fed), który dostarczył ogromnych ilości pieniędzy, by nie dopuścić do recesji i utrzymać boom na rynku nieruchomości.

W ciągu pięciu lat, między 2001 i 2005 rokiem, nastąpił gwałtowny wzrost podaży pieniądza a stopy procentowe były utrzymywane na najniższym w historii poziomie, czasem wręcz ujemnym. Innymi słowy, ludziom płacono za to, że pożyczają i wydają, więc oczywiście robili to. Inflacja, która jest tego konsekwencją, przez pewien czas była ukryta, gdyż nie nastąpił wzrost płac, czy wzrost cen konsumpcyjnych. Konkurencja ze strony niskopłatnych pracowników w krajach Azji w zglobalizowanym świecie nakazywała utrzymywać niskie ceny dóbr codziennego użytku. Rosły za to ceny takich aktywów jak dzieła dawnych mistrzów, wykwintne wina i, tak właśnie, domów. Inwestycje popłynęły więc w stronę rynku nieruchomości, różnego rodzaju rynków hipotek i rynków instrumentów pochodnych tworząc klasyczny inflacyjny boom.

Ten boom trwał dużo dłużej niż większość dotychczasowych (i dlatego w ostateczności okazał się bardziej destrukcyjny) z dwóch powodów. Po pierwsze, odmowa dowartościowania chińskiego juana/remnimbi oznaczała, że Chińczycy zgromadzili ogromne rezerwy walutowe, które musieli w końcu wydać na zachodnich rynkach kapitałowych. Wall Street pławiło się więc w gotówce. Finansowe innowacje Wall Street na rynku nieruchomości wynikały częściowo z potrzeby zainwestowania tych miliardów gdziekolwiek. Po drugie, Alan Greenspan, szef Fed, dał jasno do zrozumienia, że Fed wkroczy utrzymując płynność rynku, jeżeli rynkowym bańkom będzie groziło pęknięcie, które może wywołać krach na rynkach finansowych. To dało twarde podstawy do utrzymywania się szeroko rozpowszechnionego mitu, że ceny nieruchomości będą rosły w nieskończoność. Aż pewnego dnia przestały rosnąć.

Jakkolwiek by nazwać to połączenie miękkiej wewnętrznej polityki monetarnej z destabilizującymi wtórnymi skutkami stałego kursu, to uczciwie nie da się tego określić jako samoregulującego się rynku. Nie da się również ostatecznego upadku tej kombinacji przypisać brakowi regulacji. Sam George Soros w swoim wywiadzie dla „Spiegla”, o ironio, oczyszcza z zarzutu odpowiedzialności za krach 2008 r. Thatcher, Reagana i samoregulujące się rynki:

Zawsze, gdy kryzys zagrażał dobrej koniunkturze w Stanach – jak na przykład, gdy pod koniec lat osiemdziesiątych wybuchł kryzys rynku oszczędności i kredytów, czy gdy upadł fundusz Long Term Capital Management w 1998 r. – władze interweniowały znajdując sposoby, by plajtujące instytucje połączyły się z innymi i dostarczając pieniężnych i podatkowych bodźców, gdy tempo aktywności gospodarczej było zagrożone. Cykliczne kryzysy stały się więc kolejnymi zdanymi egzaminami, które wzmocniły zarówno podstawowy trend coraz bardziej zwiększającej się akcji kredytowej, jak i dominujące błędne przekonanie, że rynki należy zostawić ich własnym narzędziom.

Innymi słowy, jak to już gdzie indziej argumentowałem w obronie Thatcher i thatcheryzmu, to co Soros nazywa „rynkowym fundamentalizmem”, było bardzo odległe od systemu samoregulujących się rynków (bez względu na to, czy ktoś uznaje je za możliwe lub pożądane). Mieliśmy raczej do czynienia z zawoalowaną próbą utrzymania sztucznie zawyżonych cen przez władze regulacyjne, cen, które opierały się na nieodpowiedzialnym zwiększaniu akcji kredytowej. Władze działały poprzez arbitralne interwencje na rynku w celu ratowania preferowanych instytucji finansowych przed skutkami ich własnej głupoty. Trudno byłoby wymyśleć system, który byłby bardziej na bakier z tym, w co wierzyli, czy reprezentowali Thatcher, Reagan, Friedman, Hayek, czy jakikolwiek inny „neoliberał”.

Zatem, jak po raz kolejny argumentuje Jagdish Bagwhati, nie ma potrzeby, by jeszcze raz przemyśliwać nad ponurą nauką ekonomii, wystarczy pamiętać, że jest raczej ponura, niż optymistyczna. Ci komentatorzy, którzy żądają, by ekonomia wydała nowego Newtona, Darwina, czy Einsteina, aby odkrył nową ekonomię są jak Diagilew, który żądał od Cocteau: „Zaskocz mnie, Jean” – ujawniają tylko, że mylą odkrycie z wymysłem.

Podsumowując, prawdziwie epokowe wydarzenia, takie jak kryzys finansowy 2008 roku, prawie nigdy nie są dziełem jednej zasadniczej przyczyny, ani nawet kilku pomniejszych. Są prawdziwymi burzami, które wydał szereg powiązanych zasadniczych wydarzeń. Na przykład powstanie nazizmu wymagało porażki Niemiec w 1918 r.; legendy o „ciosie w plecy”; surowości postanowień traktatu wersalskiego względem państw centralnych; przekonania o braku legitymizacji reżimu weimarskiego; strachu przed bolszewizmem po rewoltach roku 1919; alienacji wilhelmińskiej biurokracji; katastrofalnej inflacji lat dwudziestych, która zniszczyła oszczędności klas średnich; katastrofalnego bezrobocia lat trzydziestych, które zrujnowało klasę robotniczą; silnej, ale zranionej tradycji niemieckiego nacjonalizmu i co nie mniej ważne, nadzwyczajnej siły osobowości Hitlera.

Finansowa burza roku 2008 miała niemal równie wiele przyczyn: długotrwałe próby dwóch kolejnych administracji, by zwiększyć odsetek posiadaczy domów wśród mniejszości; niezliczone próby urzędników, by osiągnąć to poprzez presję na banki, aby złagodziły wymagania co do wkładu własnego i warunków spłaty dla kredytobiorców o niskich dochodach; działania zmierzające do rozłożenia wyższego ryzyka związanego z tymi kredytami w postaci pakietów sekurytyzacyjnych łączących je w jeden produkt z hipotekami o mniejszym ryzyku; perwersyjne zachęcanie przez regulatorów rynku i agencje ratingowe do akumulowania złych długów i podejmowania działań moralnie ryzykownych za sprawą nadania pakietom hipotek oceny wyższej niż na to zasługiwały; wiara, że ceny domów wspierane przez Wuja Sama nigdy nie spadną, szeroko podzielana i wśród regulatorów rynku i wśród inwestorów; innowacyjne produkty finansowe, które wykorzystywały ten sztucznie rozdęty rynek pozwalając inwestorom obstawiać zarówno jego załamanie, jak i niekończący się wzrost; zalew taniego kredytu finansowanego przez miękką politykę monetarną, której celem było niedopuszczenie do recesji i utrzymanie wzrostu na rynku nieruchomości; ogromny dodatkowy zastrzyk gotówki na rynku wynikający z faktu, iż Chiny odmówiły podniesienia wartości swojej waluty i w związku z tym musiały wydać swoje rezerwy na zakup amerykańskich obligacji rządowych; powtarzające się łamanie reguł przedstawicielstwa zarówno w inwestycjach prywatnych, jak i wśród regulatorów rynku, co doprowadziło do sytuacji, że nikt nie chronił interesów klientów; upadek etyki zawodowej i kupieckiej w życiu codziennym uczestników rynku.

Wszystkie te czynniki były konieczne, by mógł powstać wielki bulgoczący piekielny kocioł spekulacji finansowych z relatywnie niewielkiego problemu kredytów hipotecznych wysokiego ryzyka. Nie wszystkie z tych czynników miały charakter finansowy, czy ekonomiczny, niektóre były społeczne lub polityczne. Tylko jeden – innowacyjność produktów finansowych – wywodził się pierwotnie z rynków finansowych. Niektóre z najgorszych ekscesów finansowych miały miejsce na rynkach regulowanych. Natomiast niektóre z nieuregulowanych innowacji, zwłaszcza fundusze hedgingowe, nie ponosiły winy za krach. Żaden z tych czynników nie zaprzecza trafności podstawowych stwierdzeń ekonomii wolnego rynku (chociaż niektóre z nich mogły zaskoczyć niektórych wolnorynkowych ekonomistów), gdyż pogodziła się już ona i wyjaśniła krachy i braki stabilności począwszy od XVII-wiecznej holenderskiej tulipomanii. Czynniki te nie podważyły nawet neoliberalnego przekonania, że jednostki znają swoje interesy lepiej niż rządy, co zostało potwierdzone przez kolejne niepowodzenia regulatorów w długim okresie poprzedzającym krach.

Lis wie wiele rzeczy, jeż za to jedną, ale wielką, pisze Isaiah Berlin cytując Archilocha. Tym razem, ta jedna wielka rzecz, którą wie jeż, okazała się pomyłką.

Wyświetl PDF