Perspektywa restauracji ‘narodu porewolucyjnego’


POLIT4

Każda rewolucja ma – jak wiadomo – swój koniec. Ta, która zwyciężyła, niezagrożona już przez obaloną władzę, przebudowuje świat zrujnowany w jej trakcie; po tej natomiast, co przegrała, obalona przez nią władza powraca, by ów świat odbudować. Świat porewolucyjny stawia jednak obu władzom opór znany. Zarówno nowej, zaprowadzonej drogą rewolucji, jak i dawnej, gdy zostaje przywrócona. Władza rewolucyjna jest z samej swej natury mało skłonna do kompromisu ze światem 0panowanym przez nią. Dowodzi tego eskalacja terroru pod rządami osiemnastowiecznej rewolucji we Francji, i dwudziestowiecznej, w Rosji. Tymczasem większa skłonność do kompromisu zdaje się cechować – po powrocie – władzę przedrewolucyjną. Dowodów na to dostarczają przykłady restauracji rządów dynastii obalonych przez rewolucje – Stuartów, od roku 1660 w Anglii, czy Bourbonów, od 1814 we Francji. Fakt, że obie restauracje przetrwały po ledwie jednym panowaniu – obie upadając w trakcie już następnego – zdaje się dowodzić znacznej iluzoryczności kompromisów podobnych. Na jej przyczyny zresztą nie trudno jest wskazać. Tkwią przecież w nadziei jaką prawowity władca zwykle żywi, powracając.

Myślimy o nadziei, że czynniki odpowiedzialne za minioną rewolucję nie przeszkodzą w odbudowie zgruzowanego przez nią świata. A więc, że dotrzymają warunków kompromisu, skoro ten przedstawiać się musi jako akt łaski władcy. Jak wiadomo, do kompromisu z legalnością rewolucja przegrana skłania się tylko wtedy, gdy stoi już pod ścianą. Tymczasem władca legalny, odzyskawszy władzę, iluzją kompromisu karmi się chętnie. Tym chętniej to czyni, im bywa mu trudniej przełknąć pigułkę gorzkiej prawdy, że mianowicie przyczyny żadnej rewolucji nie tkwią w sile jej autorów, ale w słabości jej ofiar. To jest w słabości rządzących i w słabości rządzonych. A więc w słabości, która rządzącym nie pozwala spełniać właściwych im obowiązków, oraz w słabości, która rządzonym nie pozwala rządu zmienić pokojowo. Tymczasem upadek rewolucji nie usuwa jej przyczyn. Gdy usunąć ich nie może po swoim powrocie władca legalny, to fiasko restauracji zostaje przesądzone.

W tle tych realiów w końcu dość banalnych, nabierają ostrości realia położenia i kondycji dzisiejszych pokoleń Polek i Polaków. Otóż wydaje się, że realia jedne i drugie pozwalają nie tylko mówić o polskim przypadku ‘narodu porewolucyjnego’ i o jego specyfice. Możliwa też staje się analiza perspektyw jego odbudowy, pojętej właśnie jako restauracja polityczna.

*

To, że naród Trzeciej Rzeczypospolitej jest ‘narodem porewolucyjnym’, wątpliwości nie budzi. Co prawda, pewnej części Polek i Polaków trudno byłoby zgodzić się z poglądem, że to rewolucja wypełniła całą blisko pół wieku trwającą epokę rządów komunistycznych. Co więcej, w opinii wielu rządy te – wprawdzie zaprowadzone drogą rewolucji narzuconej przez okupację sowiecką – uzyskały w końcu status władzy legalnej. Stąd jeszcze inni wnioskują, że to jako taką właśnie władzę zniosła komunizm solidarnościowa – jak ją zwą – rewolucja. Zdaniem wreszcie niektórych, bynajmniej nie wszystkie zmiany zaprowadzone przez rządy te, miały źródło w specyfice rewolucji komunistycznej. Mówią bowiem oni, że większość zmian kulturowych i cywilizacyjnych jakie pod ich władzą zaszły, miała charakter jedynie modernizacyjny. Byłaby to więc modernizacja analogiczna do tej, którą społeczeństwa rewolucją komunistyczną nie dotknięte przechodziły równolegle, a którą to modernizację frakcje komunistów jakoby światlejszych miałyby dopuścić – rzekomo w ramach kompromisu – ze światlejszą ich zdaniem częścią społeczeństwa. Podobne opinie jednak nie odnoszą się do realiów, właśnie które pozwalają mówić o polskim przypadku ‘narodu porewolucyjnego’. Nie uwzględniają przecież różnicy jaka dzieli polityczne realia Polski po roku 1989, od analogicznych realiów Anglii po roku 1660, czy Francji po 1814. Jest to tymczasem różnica zasadnicza, bo zawarta w naturze podmiotów restauracji, o których tu mowa.

            We wszystkich trzech przypadkach wprawdzie restauracja polegała na przywróceniu władzy suwerenowi prawowitemu. Gdy jednak w przypadku Anglii i Francji suwerenami byli monarchowie, to w przypadku Polski – jest nim naród.

            Z różnicą tu dzielącą podmioty restauracji politycznej łączy się odmienność jej przedmiotów. Przedmiotem restauracji angielskiej, a potem francuskiej, była władza, jaką nad narodem sprawuje monarcha; w przypadku restauracji polskiej idzie o władzę, którą naród sprawuje nad samym sobą.

            We wszystkich też trzech przypadkach magnesem obiektywnie przyciągającym subiektywne dążenia wszystkich uczestników procesu restauracji pozostaje, co prawda, pokój publiczny, tym bardziej pożądany, im silniej dokucza im zmęczenie rewolucją. We wszystkich również oparciem dlań stać się ma odbudowywany ład ustrojowy. Jednak oba cele obiektywne – ład i pokój oń oparty – tylko w dwóch chronologicznie pierwszych przypadkach osiągalne były drogą ugody, zawieranej przez zdecydowane na nią czynniki, te ze świata przedrewolucyjnego i te ze świata rewolucji. Swoista natura przypadku polskiego determinuje jednak inną, bo również swoistą, procedurę polskiej restauracji.

            Zasadnicza odmienność przypadku polskiego wynika z różnicy, jaka dzieli realia rewolucji angielskiej i francuskiej, od realiów dających ująć się w pojęciu rewolucji polskiej lat 1945-1989. W dwóch pierwszych rewolucjach przecież – niezależnie od wszystkich nieźle zresztą znanych czynników ich zapłonu, jakich dostarczała dywersja z zewnętrznego układu sił – materiału wybuchowego dostarczyły przede wszystkim podmioty współtworzące układ sił wewnętrznych. To realna waga społeczna właśnie tych podmiotów przesądziła o realności i sile wybuchu. Wybuchu, którego katalizatorem okazały się braki konstytucyjnego oprzyrządowania dialogu politycznego – na tyle głębokie i zadawnione, by tak nieunikniony i  złowieszczy okazywać się musiał brak rutyny w jego prowadzeniu, gdy stawało się ono już możliwe formalnie. Tymczasem przypadek rewolucji polskiej w modelu obu poprzednich nie mieści się na pewno. Wprawdzie w Polsce za Drugiej Rzeczypospolitej nie brakło politycznych konfliktów, których stronom trudno odmówić realności, jednakże do ich podmiotów realnych nie zaliczał się – z braku realnego oparcia społecznego – jedyny czynnik rewolucyjny, jakim była tutaj agentura komunistyczna. Nie ma też tu mowy o jakimś zasadniczym braku konstytucyjnego oprzyrządowania dialogu politycznego. Mimo jego zakłóceń – w dobie po zamachu majowym – toczył się on na różnych planach, nie tylko z okazji podziałów politycznych, ale też przy manifestacjach obywatelskiej jedności na tyle wielorakich, by wykluczały one rewolucję jakąkolwiek. Stąd inspiracja rewolucyjna w przypadku polskim miała swe źródła wyłącznie w układzie sił zewnętrznych, zaś jej katalizatorem głównym pozostawała sowiecka przemoc militarna. Przemoc zrazu bezpośrednia, a w miarę postępu rewolucji zastąpiona groźbą ‘bratniej pomocy’. Obiektywną zaś miarą tego postępu była – co zupełnie zrozumiałe – eliminacja sił jakimi dysponował, bądź dysponować mógł, obalony przez rewolucję suweren prawowity. To znaczy – w przypadku polskim – naród.

            Taki zaś stan rzeczy determinuje perspektywę restauracji ‘narodu porewolucyjnego’ w przypadku polskim.

Inaczej niż w przypadkach angielskim i francuskim, w przypadku polskim przedmiotem restauracji nie musi i nie może być wyłącznie sama forma ustroju państwa. Forma w tamtych przypadkach definiowana w drodze kompromisu zadowalającego i monarchę i post-rewolucyjne niedobitki. Nie oznacza to, by i w przypadku polskim fundamentalną sprawą nie była sprawa konstytucji Państwa. Jednak tu stanowi ona tylko jedno z obu węgieł fundamentu. Rzecz w restauracji jego węgła drugiego, którym jest sama narodowa kondycja. Inaczej mówiąc, rzecz w przezwyciężeniu przez naród jego słabości własnej. Albowiem to właśnie jej usunięcie pozostaje warunkiem nieodzownym zwrotu mu władzy nad samym sobą, czyli – suwerenności.

Potrzeba dostosowania restauratorskich procedur do właśnie takiej specyfiki przypadku polskiego, wyklucza więc myśl o jakimś kompromisie. Nie wydaje się przecież, by ktokolwiek mógł iść na kompromis ze słabością własną. Ta bowiem, czy mała, czy duża, bezkompromisowa jest zawsze.

*

Wypada przyznać, że o istocie i rozległości zmian charakteru i pojęć, zaszłych pod władzą komunistów, przesądził wspólny wpływ dwóch czynników. Jednym z nich było oddziaływanie degradującej charaktery specyfiki ustrojowej, sprzęgnięte z oddziaływaniem specyfiki serwisu  oświaty i informacji publicznej, degradującym pojęcia. Drugi czynnik, to recydywa tych postaw i poglądów, które w historii narodu ujawniają się od dawna i nieraz, a których występowanie uznać wypada za objawy jego słabości walnych. Rzec można, że tak jak właśnie ich nasilenie się u schyłku Pierwszej Rzeczypospolitej stanowiło główne źródło względnej łatwości, z jaką uległa ona rozbiorom, tak też bez ich względnego przezwyciężenia nie byłoby możliwe odbudowanie Państwa w latach 1918-1921. Łatwo jest wykazać zależność jeszcze jedną. Otóż o ile cofaniu się syndromu owych złowieszczych postaw i poglądów zawdzięczała Druga Rzeczpospolita swe niemałe powodzenia, o tyle jego nawroty były bodźcami poczynań, co osłabiały ją w ciągu jej krótkiej historii. Także tych poczynań, co w epoce II wojny światowej nie dotrzymały standardu proporcjonalnego do miary jej wyzwań. Toteż w procesie eliminacji sił jakimi naród – jako suweren prawowity – dysponował, rewolucyjna władza komunistyczna recydywę syndromu prowokowała, całą swą instytucjonalną i intelektualną egzotyką. W jego istotę wniknąć nie jest zbyt trudno.

            Nie trudno przecież dostrzec konsekwencję z jaką dobrze znana specyfika ustrojowa tak zwanego ‘socjalizmu realnego’ degradowała charaktery. Czyniła to choćby promując – wbrew deklaracjom – głęboką pogardę dla samej pracy, a to poprzez rzucenie wyzwania zasadzie własności indywidualnej w gospodarce, zasadzie więc z pracą związanej w sposób naturalny i ścisły. Ten sam czynnik ustrojowy, również w dziedzinie gospodarki, rugował z charakteru poczucie odpowiedzialności. Nie miało wszak ono możliwości przetrwania w dominujących liczbą placówkach pracy, gdzie tytuł właścicielski i organizatorski przypadał podmiotom państwowym, które – choć formalnie podmiotami gospodarczymi były – od odpowiedzialności gospodarczej pozostawały wolne. Ta niejako systemowa tolerancja braku szacunku dla pracy, wraz z komfortem braku odpowiedzialności za jej poziom – osłabiając władzę charakteru – obniżała ową specyficzną jakość ludzkiej postawy, która wyraża się w jej indywidualizmie.

Właśnie w taką to jakość godząc swym klimatem kolektywistycznym, ideologia ustrojowa potęgowała groźbę przemiany społeczeństwa w tłum. Groźbę tę, ze swej strony, komunistyczna oświata zwiększała wydatnie. ‘Treści dydaktycznych’  dostarczyły jej stereotypy upowszechnione w jeszcze dziewiętnastowiecznej polemice obydwu klasycznych szkół historiografii, szkoły warszawskiej i szkoły krakowskiej. Przed indywidualizmem więc ta sama oświata zabezpieczała młodzież szkolną, wszczepiając w jej umysły pogardę dla rzekomo odwiecznej i narodowej skłonności do anarchii.  Służył temu nie tylko mit przywiązany do liberum veto. Służyły temu różne ahistoryczne interpretacje skutecznych aktów indywidualnej odwagi obywatelskiej. Takich jak – tytułem przykładu – męczeństwo Świętego Stanisława w roku 1079, czy protesty na Sejmie 1582 roku przeciwko planom wojennym króla Stefana i kanclerza Zamoyskiego. Wspierały w tym oświatę publicystyka historyczna i polityczna, a także nauka, gdy do tych już wyświechtanych stereotypów dodawała interpretacje równie absurdalne i jeszcze bardziej szkodliwe. Szkodliwe tym bardziej dlatego, że stwarzana przez nie mitologia aktów niejako ‘wytrzeźwień narodowych’ z anarchistycznego nałogu, nadawała rangę norm aktom w istocie zbiorowego szaleństwa. Nie tylko takim zresztą, jak nieodpowiedzialne akty – zarówno powstańcze jak ugodowe – z doby rozbiorowej. Takim też jak rokosz sandomierski w latach 1606-1609, czy pokrzyżowanie planów wojennych króla Władysława IV i kanclerza Ossolińskiego, na Sejmie roku 1646. Tymczasem w tych wszystkich aktach, z całym na najdalszą przyszłość złowróżbnym instrumentarium pojęć i postaw, manifestował się fenomen, do którego istoty dotrzeć nie może refleksja ignorująca znaczenie indywidualizmu – fenomen więc partyjnictwa.

Fenomen to dobrze znany, ze spustoszeń pochodzących z dwóch równie dobrze znanych patologii – poprawności ideologicznej i klientelizmu – osiągających w nim rozmiar epidemii. Fenomen degradujący myśli i zachowania indywidualne tak, że przekraczają one granice wstydu daleko i bezkarnie. O ile w sam indywidualizm godziło rozpowszechnianie – nie tylko przez oświatę, ale też publicystykę i sztukę – historycznej fikcji anarchii staropolskiej, o tyle bakcyl partyjnictwa, popularna wizja historii Pierwszej Rzeczypospolitej pomija z całą dyskrecją. Komunizm tymczasem stworzył mu warunki cierplarniane, w samej partii komunistycznej. Dobrze znana praktyka – niby polityczna – związana z przynależnością do niej, nie mogła nie wyrabiać obydwu nawyków, jakie indywidualizm degradowały. Z jednej strony był to nawyk poprawnościowej autocenzury, schlebiającej ideologii urzędowej. Nie tylko powściągała ona wyrazy myśli własnej, ale i zmuszała do hołdu sloganom partyjnym. Z drugiej – nawyk do posłuszeństwa takiego, co osobistą inicjatywność wyklucza, a za cnotę ma bierność. Brak zaś praktyki precyzowania i wyrazu poglądu naprawdę własnego, pospołu z brakiem praktyki inicjatyw osobistych w zakresie realiów dobra publicznego – obniżając poziom indywidualizmu – degraduje przecież jednostkę dotkliwie. I sprawia to niezależnie od tego, z jak wielkim cynizmem, dla komfortu bezpieczeństwa własnego, powtarza ona partyjną mantrę i z jakim poddaje się rytuałom i inicjatywom obowiązującym w klientalnym łonie partii. Partyjnictwo epoki rewolucji komunistycznej, praktykowane więc bez historycznej refleksji nad szkodliwością jego manifestacji z czasów Pierwszej Rzeczypospolitej i zaborów, praktykowane było wprawdzie pod przymusem. Jednakże wymowa bezpośrednia przymusowej natury panujących stosunków – prezentując jednopartyjność systemu rewolucyjnego jako jego grzech główny – musiała niwelować świadomość zagrożenia jakie partyjnictwo stwarza też i w systemie wielopartyjnym. O tym zaś, jak rozległe spustoszenia poczyniło ono w umysłach, świadczy przyzwolenie opinii publicznej na jego manifestacje aktualne.

Tymczasem manifestacje partyjnictwa – zwłaszcza w warunkach dobrze znanej słabości instytucji politycznych Trzeciej Rzeczypospolitej – mają wymowę złowieszczą. Naiwnie bowiem interpretowane jako nieunikniony skutek systemu wielopartyjnego, a tym samym, konieczna cena swobód politycznych, w istocie pogłębiają one słabość paraliżującą prawowitego suwerena.

*

            W świetle realiów składających się na tę swoistą materię słabości politycznej, zrozumiałe jest pytanie o istotę politycznego na nią remedium. A więc działań, które pobudzą i uwarunkują proces podnoszenia się kondycji narodu do poziomu, na którym możliwe staje się faktyczne wykonywanie przezeń suwerenności zwróconej mu formalnie. Otóż nie ulega wątpliwości, że naturę działań określa tu ich sens restauratorski, właśnie w zakresie charakteru i pojęć. Skoro zaś – jak wiadomo – właśnie w stanie charakteru i pojęć przejawia się narodowa tożsamość, to można rzecz najogólniej ująć mówiąc, że restauracja sprowadza się tu do odbudowy historycznej tożsamości suwerena.

            Odpowiedź na pytanie, czego trzeba, by tożsamość narodową odrestaurować w sferze charakteru, szczególnie trudna nie jest, choć nie jest łatwa aplikacja remedium wskazanego w tej odpowiedzi. Nie trudno przecież – z jednej strony – dostrzec, że tutaj sprowadza się sprawa do rekonwalescencji narodowego ja. Z drugiej strony jednak równie trudno ignorować poglądy, wedle których już same pojęcie narodowego ja kryje w sobie realia raczej niebezpieczne.

            Tymczasem same przez się, realia oznaczane zaimkiem osobowym ja bynajmniej nie są ani bezpieczne, ani niebezpieczne. W przypadku bowiem jednostki ludzkiej, są one realiami tej wprost koniecznej władzy, którą ma ona sama nad sobą, a której to obecność manifestują zwroty takie, jak moje zdanie, czy moje życie. To właśnie tę władzę rozpoznajemy jako charakter. I właśnie w upośledzeniach charakteru – ujawniających się z reguły zawsze jako przerost, albo też niedostatek, władzy ja – tkwi źródło zagrożeń nie tylko dla jednostki, lecz i dla jej otoczenia. W istocie też sama obecność narodowego ja wcale nie powoduje owych dość znanych zagrożeń z kolei intelektualnych, domniemywanych w niej czasem. Zagrożeń więc nieuniknionych zawsze, ilekroć władzę nad polityczną wyobraźnią uzyskuje fikcja. Fikcją zaś taką stawać się może – jak wiadomo dobrze – każda zbiorowość społeczna, gdy tylko jakaś ideologia zbiorowość tę przedstawi jako byt zdolny pozostawać podmiotem własnego poznania, własnych interesów i własnej woli. Nie tylko przecież realia nazwane narodem mogą, w wyniku idealizacji podobnej, stawać się fikcją, niebezpieczną zresztą nie tylko intelektualnie. Podobnie bywa z realiami zbiorowości oznaczanych terminami takimi, jak klasa społeczna, czy wyznanie, a nawet partia polityczna, czy rasa. W każdym jednak z tych i ze zbliżonych przypadków, szowinizm – jako w nich tylko możliwy fenomen – bynajmniej nie pochodzi z siły zbiorowego ja. Bierze się bowiem z siły zbiorowego my. Z siły jaką mierzy liczba wszystkich składających się na owe zbiorowe my, indywidualnych ja. Z siły tym oczywiście większej, im słabsze jest każde ja indywidualne – skoro tym samym bardziej jest ono plastyczne. Im bowiem bardziej plastyczny jest jego charakter, tym groźniejsza bywa łatwość z jaką poddaje się ono urokowi zbiorowego my, zsumowanego z ja mu podobnych. O tym, że urok to niebezpieczny przekonują doświadczenia historyczne jego znanych manifestacji. Dobrze wiemy jak jest on niebezpieczny dla samej poddającej się mu jednostki i dla wszystkiego, co tkwi na zewnątrz granic jego władzy – niezależnie od tego, czy jest on urokiem jakiejś dziejowej misji, czy wyłączności jakichś praw, czy też uroszczeń do takiego, czy innego prymatu. Także bez względu na to, czy zbiorowe my – takim czy innym urokiem hipnotyzując swych uczestników i poddając ich sobie – było zbiorowym my monopartii, komunistycznej czy nazistowskiej, czy też którymkolwiek z wielu historycznych my narodowych. Otóż narodowe ja, z narodowym my nie ma wspólnego nic.

            Ja narodowe nie jest bowiem jakowymś ja narodowej wspólnoty; jest ono jednym z kilku podstawowych ja wyłącznie indywidualnych, z pomocą których jednostka akceptuje swój udział w społecznych realiach tego świata. Ja jako dziecko swych rodziców, czy też ja jako ojciec swych dzieci, ja jako ja-lekarz lub ja-lotnik, ja-Warszawiak lub ja-Krakowiak, ja wreszcie jako – na przykład – ja-Polak. W każdym z tych przypadków, ów tak magiczny zaimek osobowy ja służy ekspresji uczucia satysfakcji wynikającej z faktu przynależności do najzupełniej naturalnych wspólnot – rodziny, powołania zawodowego, oraz małej i wielkiej Ojczyzny. Całe zaś historyczne doświadczenie Zachodu – dowodząc mocy tych satysfakcji najzupełniej indywidualnych – mówi o mocy, z jaką otrzymujące je ja, odwzajemnia je w dobrze znanych, a nie mniej indywidualnych aktach. W aktach więc jego indywidualnej odpowiedzialności za wspólnotę, w której udział daje mu satysfakcję. Toteż trudno przeczyć, że sama satysfakcja jest tu najzupełniej naturalna, a więc i uprawniona na tyle, by wszystko, co powoduje jej nieobecność, wypadało traktować jako zagrożenie – dla osoby jej pozbawionej.

            Czynników, które właśnie dlatego tak boleśnie Polaków kaleczą, oczywiście dziś nie brak. Spotwarzanie przeszłości narodowej ma tu znaczenie zapewne większe od wszystkich natrętnych połajanek, jakimi aktualni arbitrzy politycznej elegancji tak zapalczywie kwitują każdy odruch narodowej ambicji. Czynnikiem przecież głównym jest wyraźnie ujemny bilans powodzeń i klęsk narodowej wspólnoty, za okres życia jej trzech ostatnich pokoleń. Bilansem takim wywoływany kompleks łamie Polakowi jego narodowe ja w obu możliwych sferach jego manifestacji. W sferze stosunków międzynarodowych, gdzie zgina on je w ugrzecznionej postawie skwapliwego ucznia i nadmiernie wyrozumiałego klienta. I w stosunkach wewnętrznych, gdzie kompleks ten sam powoduje jakże często spotykane akty wzajemnego lekceważenia się i nieuprzejmości, sięgające nieraz dna najbardziej ordynarnego chamstwa. Nietrudno rozwiać ewentualne wątpliwości, czy to właśnie ujemny bilans powodzeń i klęsk narodowej wspólnoty stanowi źródło główne obu skrzywień owego indywidualnego, narodowego ja. Wystarczy spojrzeć na zachowania salonowe wręcz, jakimi na międzynarodowych zawodach siatkówki, na widowni, darzą się nawzajem kibice Biało-Czerwonych, gdy ci zwyciężają.

            Odpowiedź na pytanie o remedium niezbędne do rekonwalescencji narodowego ja, zdaje się więc narzucać z całą oczywistością. Remedium takim może być wyłącznie synergia obu terapii koniecznych – terapii narodowego charakteru z terapią narodowej tożsamości. Tymczasem zaś wiadomo, że charakter odbudowuje się ćwicząc działania wieńczone powodzeniem. Wiadomo nie mniej, że odbudowa tożsamości postępuje w miarę odzyskiwania prawdy o niej samej. A skoro tu właśnie polityka stanowi ową dyscyplinę charakter ćwiczącą, to nie może być terapii bardziej skutecznej od terapii działaniami dźwigającymi polskie życie polityczne z upadku w jakim ono grzęźnie dziś. I skoro prawdę o tożsamości narodu niesie prawda o jego historii, to nie może być tu terapii innej od terapii informacją o historycznym fakcie.

            Obydwie terapie, choć wymagają wysiłku, są możliwe najzupełniej realnie.

*

            Możliwość wielkich i powodzeniem wieńczonych działań na niwie polityki wewnętrznej wynika nie tylko z faktycznej pozorności sił, jakimi dysponują rzecznicy konserwacji gnilnego stanu spraw Państwa. Trudno bowiem za wyraz realnej siły obozu, który Polską dziś rządzi – wsparty przez arystokrację byłego komunizmu – brać spryt z jakim zwykła propaganda odwraca uwagę opinii publicznej od oszałamiającej niekompetencji premiera i ministrów, i od dziecinady uprawianego przez nich krętactwa, nie mówiąc o uczynkach i zaniedbaniach, szkodliwych dla zewnętrznego bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Sukces handlarza tandetą, czy też krupiera znanej z bazaru gry w trzy lusterka, nie pochodzi przecież ani z ich talentu, ani z rzeczywistych potrzeb ich ofiar. Bierze się on ze słabości ich własnej, wskutek której talent swój zużywają oni w sprawie jawnie złej; ma też w nim udział słabość ich ofiar, które i w jednym i w drugim przypadku dają się – jak to mówią – kiwać. Zresztą, bez wątpienia, to nie technika manipulacji opinią publiczną – tu raczej niewyszukana – pozwala rządzącym dziś zamiast polityki uprawiać cały ten bezwstydny, a otwarcie deklarowany marketing, za przeproszeniem, polityczny. O owym przecież jedynym dotąd i względnym sukcesie dzisiejszych rządzących, decyduje w pierwszym rzędzie wspomniane tu już spustoszenie, jakie w stanie charakterów i umysłów pozostawił po sobie komunizm. Co więcej, swoista materia słabości, z którą mamy tu do czynienia, a która nie ułatwia polityki wielkiej, daje się przecież rozpoznawać również w tworzywie społecznym, zintegrowanym w przewodniej partii obozu rządzącego. Im bowiem bardziej sam urok władzy jej udzielonej integruje jej członków, tym płytsza pozostaje jej integracja wewnętrzna. Tym przecież łatwiej, jeśli tylko władza wymyka się z jej zasięgu, twardy rdzeń partii – czyli żerujący na niej materialnie układ klientalny – porzuca ją, a nawet ją sprzedaje. I tym łatwiej jej członków szeregowych dezintegruje, jeśli jeszcze nie sam niesmak prowokowany jej stylem, to z pewnością byle zwiastun nadchodzącego już krachu.

            Otóż możliwość wielkich i powodzeniem wieńczonych działań na niwie polityki wewnętrznej, bierze się już z samej obecności na niej stronnictwa, które pozostaje w wyrazistej opozycji do zasad, stylu i kompromitujących uwikłań, tak charakterystycznych dla obecnego obozu władzy, a właśnie które – wbrew kolejnym niepowodzeniom wyborczym, mimo nie przebierającej w środkach nagonki i na przekór secesjom – nie tylko utrzymuje się na pierwszym planie, lecz zwiększa liczebność swych szeregów i zasięg oddziaływania. Wbrew pozorom, w istocie sprzyja wielkiej polityce zbliżającego się jutra także kontrowersyjny stan dzisiejszy opinii publicznej. Przemawia za tym znana predylekcja Polaków do przerzucania się ze skrajności w skrajność. To ona może opinii ich nadać rygor surowości – proporcjonalny do tolerancji, jaka dotąd pobłaża wyuzdanej błazenadzie rządzących. Sedno sprawy kryje się w przebłysku świadomości, jaki będzie akompaniować owemu nieuniknionemu zwrotowi opinii publicznej. W przebłysku więc zniecierpliwienia, z jakim wtedy ocknie się i da o sobie znać, obrażane dotąd bezkarnie, indywidualne ja. I nie wydaje się, by – zważywszy na społeczny zasięg obrazy i jej sens jawnie polityczny – mogło ono uświadamiać się inaczej, niż jako ja właśnie narodowe. Otóż w dziejach Polski nie brak przykładów procesów, dla których podobny przebłysk świadomości okazywał się zapłonem. I jedynie od woli wszystkich, co go doznawali – oraz od stopnia ich zorganizowania, a także poziomu posiadanej przez nich informacji o stanie narodowej sprawy – zależał rozmiar działań krystalizujących narodową przyszłość i narodowy charakter.

            To więc, czy i z jakim skutkiem, w okresie przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi dojdzie do inauguracji restaurującej go terapii,  w znacznym stopniu zależy od morale, oraz od wyobrażenia stanu narodowej sprawy – po stronie najliczniejszego i najlepiej zorganizowanego stronnictwa opozycji.

            Tymczasem terapii tożsamości historycznej narodu, zbieżnej z terapią jego charakteru poprzez jego polityczną aktywność, przeszkodzić mogą czynniki wręcz rutynowe. Ich wspólnym mianownikiem jest instrumentalne traktowanie historycznego faktu. Biorą się one nie tylko z owego dosyć banalnego niedostatku woli, bądź energii, koniecznej do poważnego traktowania rzeczywistości – niedostatku więc, jakiego dobrze znaną konsekwencją bywa myślenie życzeniowe. Sprzyja im nie mniej znana i trudna do wykorzenienia skłonność do traktowania słowa jako narzędzia zaklęcia, nie zaś narzędzia prawdy. Syndrom obu tendencji daje o sobie znać szczególnie dobitnie w woluntaryzmie, charakterystycznym dla lewicowych ideologii modernizacji rzeczywistości społecznej. Nie inny przecież syndrom staje się pożywką również dla woluntaryzmu po stronie prawicy. Jego bowiem wpływ rozluźnia obiektywizującą dyscyplinę prawicowej analizy i krytyki rzeczywistości politycznej, a budzi pokusę ideologizacji doktryny konserwatywnej. Idealizuje ona wówczas wizję przeszłości – ze wszystkimi tego niebezpiecznymi skutkami. Takimi właśnie, jak instrumentalne traktowanie historycznego faktu, który swą domniemaną magią miałby manipulować rzeczywistością aktualną dla celów zdefiniowanych przez subiektywizm ten sam, co – lekceważąc prawdę faktu – zastępuje ją fikcją. Praktyka – dobrze potwierdzając twórczą siłę prawdy – pokazuje raczej żałosne skutki pewnej sprawczej siły, jakiej trudno odmawiać również i fikcji. Rzecz nie tyle w samej nieskuteczności manipulacji podobnych, zwłaszcza gdy przyświecają im – co dzieje się zazwyczaj – chęci jak najlepsze. Gdy więc na przykład w wywodzie tezy politycznej, skądinąd słusznej, przesłanką staje się fakt z przeszłości z tezą tą w istocie nie mający nic wspólnego. Fakt taki zostaje nadinterpretowany, ze znaczną ignorancją realiów, które go konstytuują, a bez związku z rzeczywistą dramaturgią jego czasów i z jego miejscem w szerszym procesie historycznym. Rzecz też nie tyle w pewnej dwuznaczności popularnego pojęcia tak zwanej polityki historycznej – pojęcia samą siłą rzeczy budzącego dwa skojarzenia przykre. Skojarzenie z manipulacją historycznym faktem, oraz z moralnie i intelektualnie zawsze ryzykownym moralizatorstwem politycznym, jakie od edukacji żąda, by patriotyzm krzewiła – nie zaś, by uczyła jak go z korzyścią Rzeczypospolitej uprawiać.

Rzecz więc nie tyle w samej jałowości instrumentalnego traktowania historii, ile w rozmiarze szkód powodowanych obrazą autonomii jej faktów. Faktów historycznych, które właśnie jako dokonane już, obiektywnie weryfikują realizm subiektywnych postaw i działań aktualnych, jako niedokonanych, bo dokonujących się jeszcze. Stąd utopie nadinterpretują przeszłość, by bronić się przed zarzutem utopijności. To także dlatego znakomita większość faktów dla procesu historii Polski wręcz fundamentalnych trwa poza świadomością społeczną. Realia zaś niewielu faktów obecnych w niej pozornie, w istocie nie przebijają się do niej. I nie może być inaczej, skoro nie przepuszcza ich cały ów zastarzały czad ideologizujących komentarzy i ocen, tych dodatnich i tych ujemnych, a przyrośniętych do nich od dawna. Narośle nadinterpretacji są tu aż tak gęste, że powszechnie one same bywają brane za fakty, do których się odnoszą. I którym przyprawiają – lewicową, czy prawicową – powiedzmy, że gębę. Miłą, lub niemiłą, lecz nigdy prawdziwą. Lekceważenie prawdy historycznego faktu jest w pewnej mierze zrozumiałe, ilekroć nad wolą reformy stosunków politycznych bierze górę idea modernizacji stosunków społecznych, szermująca zwykle hasłem zerwania z przeszłością. Nic jednak nie usprawiedliwia ignorancji historii w tych środowiskach politycznych, które deklarują wolę obrony jej dziedzictwa.

W rzeczywistości bowiem nie tyle obrony wymaga ono, ile dwojakiego objęcia go w posiadanie. Poprzez przyjęcie do świadomości realiów, które na nie składają się, oraz poprzez wykonywanie obowiązków związanych z jego posiadaniem.

*

            Na objęcie świadomością społeczną czekają tedy realia również takie, jak faktycznie fundamentalne prawa Pierwszej Rzeczypospolitej, jej rzeczywiste instytucje polityczne, z ich prawdziwymi strukturami i procedurami. Takie też, jak dobrodziejstwo całego inwentarza związanych z nimi doświadczeń, których przedmiotami były działania rzeczywiste – te twórcze i te destrukcyjne. W tym działania destrukcyjne, właśnie których skutkiem realnym stawało się niszczenie konstytucyjnego dorobku tamtej Rzeczypospolitej jeszcze pod Jej berłem. Również te, co w epoce rozbiorowej przeszkodziły jego konserwacji w pamięci stosownie wiernej i życzliwej. Te wreszcie, może przede wszystkim, które spowodowały zaniechanie jego reasumpcji formalnej w chwili zakładania Rzeczypospolitej Drugiej, w akcie jaki legitymizowałby Jej tożsamość. W tym samym inwentarzu leży dziś odłogiem także energia przeważających przecież doświadczeń o dodatnim wpływie formacyjnym na rzeźbę charakteru. W doświadczeniach tych weryfikuje się pozytywnie zawsze zbliżona dramaturgia działań twórczych, jakie z pokolenia na pokolenie mnożyły narodowy dorobek, z gotowości do udziału w kolejnej odsłonie dramatu czyniąc nawyk i rutynę. Rutynę więc udziału w wyborze wolnym, egzaminującym rozum z rozeznania realiów, które stanowią jego przedmiot, oraz próbującym ducha, który go dokonuje. Dramaturgia ta, w XVI i XVII wieku, sprawdzała poziom staropolskiej znajomości kierunków i przewidywalnych skutków zmian ustrojowych w państwach Europy ówczesnej – od ekstremy anarchii politycznej po ekstremę władzy absolutnej. Właśnie ich dobre rozpoznanie pozwoliło reformatorom systemu władzy w Pierwszej Rzeczypospolitej utrzymać go w dobrze sprawdzonej normie ustroju mieszanego. To w tej samej dramaturgii, duch dokonujący wyboru – który równie dobrze, co duchem obojętności jaka wyklucza udział człowieka w sprawie publicznej, mógłby być duchem ambicji ślepej na szpetotę każdej z obu ustrojowych ekstrem – okazywał się duchem republikańskim. To znaczy duchem takiego udziału w sprawach publicznych, co daje między innymi i pewność, że harmonia zupełna kojarzy oba dobra naturalne –  władzę Rzeczypospolitej i wolność Obywatela.

             Pytanie o pochodzenie siły, która na kolejne wyzwania dramaturgii zawsze tej samej pozwala odpowiadać skutecznie, prowadzi wprost do dwóch, rzec wypada, początków. Jednym z nich – w świetle porządku strukturalnego wszystkich wyborów wolnych – jest sam ich podmiot, skoro jego obecność poprzedza działanie obu jego władz, woli i rozumu. Podmiot więc, którym jest ja – świadome swej kondycji wolnej i rozumnej, i swojej własnej w niej suwerenności. Dla którego stąd też i sama wolność wyboru pozostaje zasadą fundamentalną i bezdyskusyjną. Drugi z obu początków – historyczny – mieści się w głębi Średniowiecza. W chwili, kiedy z historycznie niemego dotąd środka Kontynentu, naporowi naciskającemu nań od zachodu i wschodu – już od połowy X wieku w koalicji – przeciwstawiło swą dopiero co ujawniającą się obecność, królewskie ja Mieszka I i Bolesława Chrobrego. I okazało się zwycięskie.

            Stąd jego obecność pozwoliła doświadczać regułę mówiącą, że to jakość przechodzi w ilość, a nie odwrotnie. Nie inaczej jak zgodnie z nią, ja pierwszych Piastów mogło rozpleniać się i trafiać do wszystkich umysłów gotowych przyjąć je za ja własne i nim – jako takim i już własnym – deklarować udział osobisty w wyborach następnych. Ich potrzebę narzucały kolejne wyzwania, przed którymi stawała już nie tylko dynastia królewska – nie zawsze zresztą dająca sobie z nimi radę. Stawała przed nimi cała wspólnota już narodowa, czyniąc to z satysfakcją zauważalną już w początkach wieku XIII, w tytule hymnu Ciesz się Matko Polsko [Gaude Mater Polonia].

            Doświadczenie obecności polskiego ja wśród sześciu-siedmiu społeczeństw politycznych Europy – których aktywną do dziś tożsamość narodową wykrystalizowała specyfika wspólnego im czasu genezy, na przełomie I i II tysiąclecia po Chrystusie – nie było odtąd, rzecz zrozumiała, doświadczeniem obecności zawsze radosnej i mocnej. Zmienność doświadczeń i w tej mierze zdaje się brać z władzy reguły już wspomnianej. Jest bowiem oczywiste, że jakości każdej – gdy przechodzi w ilość, grozi rozcieńczenie. Tymczasem doświadczenie osłabień bytowania Polski w Europie, każdorazowo ujawnia swą podobną przyczynę główną. Spoczywa ona w dobrze znanej słabości, jaka z różnych powodów, również z lenistwa rozumu i woli, nie pozwala owemu już rozcieńczonemu ja odezwać się na tyle dobitnie, by jego głos mógł dostatecznie imperatywnie potwierdzić jego suwerenność. Nie braknie przecież doświadczeń i innych. Takich więc, gdzie – w aktach indywidualnych i zbiorowych – polskie ja, dotąd rozcieńczone w zalewie innych spraw nęcących umysły i dążenia Polaków, odzyskuje swą barwę pierwotną i naturalną suwerenność. Doświadczenie wreszcie dowodzi występowania pewnej zależności wyrazistej, nie tylko między oscylacją kondycji polskiego ja, a oscylacją jakości miejsca Polski w Europie. Wykazuje bowiem również uderzającą współzależność obu tych oscylacji z falowaniem koniunktury, jakie już w dobie genezy determinowało cywilizacyjne perspektywy Zachodu, a jakie je determinuje do dziś.

Współzależność, o której mowa, sprzęga powodzenie Polski nie byle jakiej z powodzeniem nie byle jakiej Europy. Już przecież  powodzenie z jakim Polska przeszła próbę swych narodzin w okolicznościach tak trudnych, odwróciło zasadniczo koniunkturę złowróżbną dla konkretnej Europy, zagrożonej przez czynniki nie mniej konkretne. Łatwo zauważyć, że to w Europę broniącą politycznego dziedzictwa Karolingów francuskich, niemieckich i włoskich – jakie ją jednoczyło –  godziła ta sama koalicja, której uderzenie wzięli na siebie i odparli obaj pierwsi Piastowie. I tak jak dziedzictwa Karolingów trudno nie uważać za bodziec walny procesu krystalizującego europejskie wspólnoty narodowe, suwerenne i solidarne, podobnie klarownie przedstawia się specyfika obu koalicjantów, którzy wtedy skierowali się przeciwko jego włoskim, francuskim i niemieckim spadkobiercom. Z jednej strony dynastii Ludolfingów z germańskiego plemienia Sasów, z całą bizantyńską specyfiką jej aspiracji do władzy globalnej, oraz ze stylem jej polityki wewnętrznej jaka stała się zarzewiem konfliktu, który już wtedy rozstroił rodzące się Niemcy. A który do końca Średniowiecza ciążył nad procesem ich krystalizacji jako narodu. I z drugiej strony dynastii Rurykowiczów ze skandynawskiego plemienia Rusów, która – wraz z systemem zarządzania, sprowadzonym w istocie do formy spółki handlowo-militarnej – całemu słowiańskiemu Wschodowi narzuciła swe imię plemienne, pod jakim Ruś dopiero u początków Nowożytności mogła zainaugurować proces wyodrębniający z niej i krystalizujący osobne wspólnoty narodowe, a wśród nich i Rosję. Proces analogiczny do tego, który pięć wieków wcześniej, obok Polski ze słowiańskiego Zachodu wyodrębnił Czechy, a który tu opóźniony został również wskutek poddania Rusi, na trzy bez mała wieki, pod władzę mongolskiej Złotej Hordy.

Współzależność ujawniona u genezy, daje się ująć regułą obowiązującą odtąd zawsze. Im silniejsza jest obecność Polski w Europie, tym mniejsze prawdopodobieństwo zakleszczenia całego Kontynentu przez hegemonię jakąkolwiek, i – jednocześnie – tym szerszy zasięg zyskuje promieniowanie tych specyficznych standardów kulturowych, które Zachód wypracował i do których, bez niczyjej urazy, miał prawo przywyknąć. Choćby na przełomie Średniowiecza i Nowożytności to w istocie polityka polska pozwoliła książętom Moskwy zrzucić jarzmo Hordy, oraz otworzyć proces krystalizujący Rosję. Tak też na ile potrafiła Polska utrzymać rodzącą się Rosję z dala od idei ekspansji na Zachód – podsuwanej Rosji zawsze z Zachodu – to na tyle i tożsamość kulturową młodego narodu krystalizowały owe specyficznie zachodnie standardy. Innego widowiskowego potwierdzenia tej reguły dostarcza analiza wahań równowagi sił we wczesnej Nowożytności. Tak przecież jak w wieku XVI to właśnie polityka Rzeczypospolitej nie dopuściła do realizacji hegemonii kontynentalnej pod szyldem Habsburgów, tak też to ona, w wieku XVII pokrzyżowała podobne aspiracje firmowane przez Bourbonów. Potwierdzają regułę także odwrotne skutki momentów, nierzadkich zresztą, słabości polityki polskiej. Takich jak – w całym wieku XVIII – gdy jej faktyczna nieobecność napędzała koniunkturę, jaka kontynentalną hegemonię Anglii zdeterminowała skutecznie na cały wiek XIX i jakiej egzekutorami głównymi stały się Prusy i Rosja. Co charakterystyczne, udział obu ostatnich w posłudze tej, tak ułatwionej przez słabość Polski – zdefiniował wyraźnie ich perspektywy kulturowe. Tak jak zerwanie lennej zależności Prus od Korony Polskiej w drugiej połowie XVII wieku położyło kres konstytucyjnym aspiracjom pruskiego społeczeństwa, skazując je na egzotykę późniejszego militaryzmu i władzy zawsze gotowej stawać nad prawem, tak też z zasięgu standardów zachodnich alienowała i Rosję zbliżona egzotyka samodzierżawia, systemu tym bardziej nie do okiełznania dla samych Rosjan, im łapczywiej poddawał się on koniunkturze jaka od XVIII wieku wciągała go w głąb Zachodu.

Stałość dramaturgii, w której polskie ja konsoliduje się od już ponad tysiąca lat, potwierdza myśl wybitnego męża stanu Drugiej Rzeczypospolitej – Aleksandra Skrzyńskiego – z jego wykładu na Uniwersytecie Jagiellońskim w roku 1927, że czy tego chce, czy nie chce, „Polska – stanowiąc o sobie i za siebie – stanowi o rzeczach przerastających Jej interes bezpośredni”. Tymczasem realia współzależności definiowanej przez regułę, którą polskie doświadczenie historyczne demonstruje tak klarownie, dowodzą dwojga. Mało zmiennej natury wyzwań wewnętrznych i zewnętrznych, jakie przed Polską stają od czasu narodzin. I znacznego podobieństwa okoliczności, w jakich Polakom przychodzi na wyzwania te odpowiadać – ćwicząc zresztą bardziej wolę odpowiedzi, niżeli samą jej treść, dosyć oczywistą.

Inaczej mówiąc rzecz nie tkwi w potrzebie polityki historycznej, która miałaby za racjami Polski agitować – w Kraju, czy poza Krajem. Tkwi w potrzebie posłuszeństwa praktyki politycznej – wewnętrznej i zewnętrznej – rygorowi zasad jaki dyktuje jej historia, ta sama przecież, która daje jej oparcie tak solidne, a tak lekceważone, zawsze złowróżbnie. Co zaś pewne, praktyka porządkowana rygorem zasad historycznych ma znaczenie pierwszorzędne również w zakresie terapii historycznego charakteru narodu.

*

            Działania podnoszące polityczną kondycję narodu w procesie realnej restauracji suwerenności formalnie już mu zwróconej, bez wątpienia muszą wpływać na realia wewnętrzne Rzeczypospolitej i na realia zewnętrzne. Stąd w obu sferach – obok aprobaty – dawać musi o sobie znać opór.

            Tradycyjna materia słabości, w znanej już do znudzenia propagandzie, zaapeluje do samobójczego instynktu różnych wielbicieli tak zwanego świętego spokoju, co to, jako żywo, nie jest ani święty, ani spokojny. Pochlebi też naiwności naiwnych, jakich czarować będzie klepaniem porzekadła o gospodarce, jaka ma być przede wszystkim. Na narodową trwogę uderzy, znów w ten sam bębenek, który swym brzękiem fałszywym ostrzeże przed skutkami ambicji rzekomo nadmiernej, a który w taki sposób zwykł sabotować prace niezbędne dla bezpieczeństwa Rzeczypospolitej.

            Natomiast w sferze spraw zewnętrznych stawi opór ignorancja trojaka. Po pierwsze, ignorancja dziejów własnych, jaka pustoszy wyobraźnię Europejczyków wszystkich, niezależnie od narodowości. Po drugie, tym bardziej oczywista ignorancja, jaka w wyobraźni sporej części intelektualnego i politycznego establishmentu Europy definiuje znajomość rzeczywistej funkcji Polski w europejskim procesie historycznym. I po trzecie, ignorancja realiów Europy obecnej, wyjaśniająca lekkomyślność, jaką zieją propagowane wizje Europy jutra – zagrażając realnemu  dorobkowi dotychczasowej integracji.

            Perspektywa restauracji, o której mowa, w sposób naturalny wydłuża się w czasie, daleko poza granicę okresu, jaki zamkną najbliższe wybory parlamentarne. Czy dzisiejsza opozycja zdąży podjąć wyzwanie do działań restauratorskich, jakie narzucają się tu z całą oczywistością? Czy zdoła zachęcić naród do przygody, w której – z pożytkiem dla siebie i całego europejskiego sąsiedztwa – mógłby on podnieść swą kondycję, odnowić integrację wewnętrzną, oraz odzyskać lepsze samopoczucie?

            Oto pytanie.

           

  Tekst z pracy zbiorowej Polska czyli… (OMP, pod redakcją Arkadego Rzegockiego)



Janusz Ekes - Historyk, badacz idei politycznych i publicysta polityczny. Jako badacz i dydaktyk związany był z Instytutem Historycznym UW, Instytutem Historii PAN w Warszawie i Instytutem Historii Akademii Podlaskiej, obecnie jest kierownikiem Katedry Historii i Teorii Państwa Wydziału Nauk Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu. Wydał m.in. "Trójpodział władzy i Zgoda Wszystkich. Naczelne zasady ‘ustroju mieszanego’ w staropolskiej refleksji politycznej" (2001), "Natura – Wolność – Władza. Studium z dziejów myśli politycznej Renesansu" (2001) i "Złota demokracja" (1987, wznowienie OMP 2010). Współautor prac zbiorowych OMP - m.in. "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010). Współpracuje z Klubem Jagiellońskim, „Pressjami” i Ośrodkiem Myśli Politycznej.

Wyświetl PDF