Konserwatyści a realizm polityczny w XIX wieku. Przypadek konserwatyzmu krakowskiego


Oceny realizmu politycznego w wydaniu dziewiętnastowiecznych konserwatystów krakowskich bywają skrajne. Zdaniem zwolenników ich dorobku, to właśnie Stanisław Koźmian, Michał Bobrzyński, Józef Szujski, Paweł Popiel i inni czołowi przedstawiciele tego nurtu najlepiej zdefiniowali położenie narodu polskiego i zaproponowali najrozsądniejszą w ówczesnych realiach politykę. Krytycy konserwatystów nie dość, że nie podzielają opinii o trafności ich diagnozy rzeczywistości, to czasem wysuwają nawet wobec nich zarzut zdrady interesów narodowych. Jak to często bywa, prawda o konserwatywnym pojmowaniu realizmu politycznego leży gdzieś pośrodku.

Konserwatywne „wojny domowe”

Analizę tytułowego zagadnienia warto poprzedzić uwagami ogólniejszej natury. Po pierwsze, nie należy dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu krakowskiego redukować wyłącznie do najbardziej znanego środowiska „Stańczyków”. Stanisław Koźmian, Józef Szujski i Stanisław Tarnowski należeli niewątpliwie do czołowych reprezentantów nurtu konserwatywnego, ale równie ważną dla polskiej myśli politycznej refleksję sformułowali np. Paweł Popiel, Walerian Kalinka czy Antoni Zygmunt Helcel, których do „Stańczyków” zaliczyć nie sposób. Problematyczne jest także uznawanie za „Stańczyka” Michała Bobrzyńskiego[1].

Obraz krakowskiego konserwatyzmu w drugiej połowie XIX w. stanie się jeszcze bardziej złożony, gdy weźmie się pod uwagę istotne różnice poglądów, wyrażanych przez wspomnianych myślicieli i polityków. Dokładna analiza owych różnic wykracza poza ramy niniejszego tekstu, ale warto przywołać dwie polemiki ilustrujące spory, toczone w ramach obozu czasem postrzeganego jako bardzo homogeniczny. Pierwszą zainicjował słynny list Pawła Popiela do Jerzego Lubomirskiego, pisany po klęsce powstania styczniowego, w którym nestor polskiego konserwatyzmu proponował porozumienie z rządem austriackim i odsunięcie od steru spraw narodowych w Galicji tych działaczy, którzy najaktywniej włączyli się w prace powstańcze – a więc także przyszłych „Stańczyków”[2]. Riposta Józefa Szujskiego ukazała nie tylko różnice temperamentów adwersarzy. Choć z czasem w wielu kwestiach „Stańczycy” i Popiel bardzo się zbliżyli – przy czym to raczej ci pierwsi adoptowali poglądy Popiela niż Popiel szedł za modami popularnymi w młodszych pokoleniach zachowawców – to „stańczykowski” konserwatyzm miał swoją specyfikę, wiązaną niekiedy z jego liberalnymi korzeniami, a także przybierał bardziej „frakcyjną” i polityczną postać niż charakteryzujące się wielkim rozmachem intelektualnym stanowisko jednego z prekursorów polskiej myśli konserwatywnej.

Drugi słynny spór ukazujący zasadnicze różnice poglądów wśród konserwatystów wybuchł po wydaniu przez Michała Bobrzyńskiego Dziejów Polski w zarysie. Liczne krytyczne uwagi pod adresem tego dzieła sformułowali nie tylko zachowawcy starej daty – Paweł Popiel i Walerian Kalinka, ale także Józef Szujski. Ponownie polemika dotyczyła spraw zasadniczych – jak choćby zarzucanej Bobrzyńskiemu chęci podporządkowania spraw religijnych wymogom politycznym czy za daleko idącej – jak twierdzili jego adwersarze – apologii silnej władzy królewskiej.

Spór o przyczyny upadku I Rzeczpospolitej

Zarzuty wysuwane pod adresem niektórych tez Dziejów… stanowiły część sporu o dorobek I Rzeczpospolitej, w którym to sporze zagadnienie realizmu politycznego należało do najważniejszych punktów odniesienia. Pytanie, dlaczego potężne w XVI i – mimo pierwszych poważnych kryzysów – w XVII wieku państwo, stoczyło się w XVIII stuleciu na skraj przepaści, w końcu do niej wpadając, jest klasycznym dylematem rozważanym przez „realistów” z różnych obozów ideowych. Odpowiedź, jakiej udzielali krakowscy konserwatyści, jest równie klasyczna. W ich gronie nie brakowało wybitnych historyków. Trzech z nich – Walerian Kalinka, Józef Szujski i Michał Bobrzyński – odegrało doniosłą rolę w badaniach dziejów I Rzeczpospolitej, formułując na jej temat tezy, które na dziesięciolecia zdefiniowały pole sporu o ocenę tego okresu polskiej historii. Owe tezy stały się fundamentem nurtu historiograficznego, obwołanego „krakowską szkołą historyczną”. Jej podstawowym założeniem – zwłaszcza w oczach adwersarzy – było poszukiwanie przyczyn upadku Rzeczpospolitej przede wszystkim we własnych słabościach i winach. Na tym polu krakowscy badacze wyłamali się z długiego szeregu dziejopisarzy nawiązujących do modnych uwag Joachima Lelewela o wielkości ustrojowej dawnej Polski, której kres położyła dopiero agresja i zaborczość sąsiadów. Trudno Szujskiego, Bobrzyńskiego czy Kalinkę uznać za apologetów polityki pruskiej, austriackiej czy rosyjskiej. Dostrzegając jej zaborczy charakter, nie koncentrowali się jednak na nim. Woleli inaczej formułować zasadnicze pytanie o przyczyny upadku Rzeczpospolitej. W ich ujęciu brzmiało ono tak: jakie błędy popełniła myśl i praktyka polityczna w czasach I RP, że nie potrafiła znaleźć recepty na zaborcze poczynania sąsiadów? Realizm polityczny konserwatystów nakazywał im bowiem wychodzić od oceny sytuacji obiektywnie istniejącej. Skoro sąsiednie państwa rosły w siłę i zagrażały Rzeczpospolitej, jej elity powinny były dać temu odpór. Jak? – to już kolejny etap rozumowania konserwatystów.

Po pierwsze, wprowadzając lepsze rozwiązania ustrojowe, umożliwiające sprawniejsze rządzenie państwem. Krytyka ustroju I Rzeczpospolitej była w twórczości konserwatystów powszechna. Przede wszystkim zwracali oni uwagę na słabość instytucji władzy centralnej – rozumianej szerzej niż tylko prerogatywy monarchy. Szujski, Bobrzyński, Kalinka i inni wypowiadający się na ten temat konserwatyści – choćby Popiel i Tarnowski – musieli zmierzyć się z dylematem, czy właściwą drogą dla Rzeczpospolitej byłoby naśladowanie rozwiązań tych państw, które stworzyły władzę zcentralizowaną, skupioną na ogół w rękach władcy absolutnego – tak jak to było w przypadku zaborców. Konserwatywni myśliciele polscy na ogół byli wobec tego sceptyczni. Owszem, wskazywali na zbyt słabą pozycję monarchy w Rzeczpospolitej, względnie na ułomność całego mechanizmu władzy, którego król miał być najważniejszym, ale jednak tylko ogniwem. Zawodziła nigdy we właściwy sposób nie zorganizowana administracja. Sejmy i sejmiki – już w XVII, a zwłaszcza w XVIII wieku – nie odpowiadały na realne potrzeby i zagrożenia, ukazując złe cechy ówczesnej kultury politycznej – krótkowzroczność i anarchię. Mimo wszystko, konserwatyści krakowscy dalecy byli od apologii absolutnej władzy i państwa skrajnie zcentralizowanego. Przed jej formułowaniem powstrzymywały ich względy realizmu politycznego – był to sposób rządzenia tak odległy od polskiej tradycji, że jego wprowadzenie byłoby gwałtem na naturze, a takie konstrukcje polityczne długo, zdaniem konserwatystów, utrzymać się nie mogą. Równie ważne było jednak także przekonanie o wątpliwej moralnej konduicie despotycznych systemów ustrojowych. W konserwatywnych pracach pojawiała się zatem teza, że wzmocnienie władzy uchroniłoby być może Rzeczpospolitą przed upadkiem, ale formułowano ją roztropnie, bez popadania w drugą skrajność – gloryfikację rządów absolutnych[3].

Po drugie, Rzeczpospolita mogła ocaleć prowadząc lepszą politykę zagraniczną. To przekonanie konserwatystów było ściśle związane z problemem władzy politycznej. Gdyby jej instytucje wykształciły się we właściwy sposób, łatwiej byłoby snuć dalekosiężne wizje sojuszy i konfliktów, a następnie konsekwentnie wcielać je w życie. W skomplikowanym położeniu Rzeczpospolitej, trzeba było umiejętnie godzić śmiałość zamierzeń i ostrożność przed pochopnym wcielaniem w życie ryzykownych projektów. Zdaniem konserwatystów, w wielu kluczowych momentach dziejów Polski przedrozbiorowej brakowało i jednego i drugiego.

Polityka zagraniczna to sfera funkcjonowania państwa szczególnie mocno związana z zasadami realizmu politycznego – a więc precyzyjnym formułowaniem celów polityki, w oparciu o trzeźwą ocenę rzeczywistości, a następnie dobraniem odpowiednich środków do ich realizacji. To także sfera, w której pokusa podporządkowania wszystkiego wymogom skuteczności bywa nad wyraz silna. Konserwatyści nie ulegali jej. Owszem, żałowali, że Rzeczpospolita nie wykorzystała szans na uporanie się ze swymi największymi wrogami – Rosją i Prusami – gdy była u szczytu potęgi, a przeciwnicy w niektórych okresach wystarczająco słabi, aby dzięki konsekwentnym i roztropnym działaniom militarnym i dyplomatycznym poskromić ich mocarstwowe ambicje. Nie chcieli jednak widzieć Polski równie jak jej najwięksi rywale zaborczej, łamiącej zasady współżycia między narodami, wynikające z moralności chrześcijańskiej. Woleli podkreślać – jak Stanisław Tarnowski, autor monumentalnych Pisarzy politycznych XVI wieku – nowatorstwo i wysokie walory moralne koncepcji Pawła Włodkowica, niż narzekać, że w polskich realiach nie zrodził się żaden Machiavelli, który by natchnął rządzących Rzeczpospolitą do prowadzenia polityki mającej jedną tylko miarę oceny – skuteczność. Nie zawsze jednak konserwatywni myśliciele kładli nacisk na motywację działań politycznych, kosztem oceny ich skutków. Kryterium skuteczności bardzo często bowiem pojawiało się w ich uwagach na temat dziewiętnastowiecznych insurekcji narodowych.

Krytyka powstań dziewiętnastowiecznych

Jeśli pod adresem konserwatystów wysuwano niekiedy oskarżenia o zdradę narodową, to ich krytyka powstań dziewiętnastowiecznych bywała częstą tego przyczyną. Ich obrońcy mają o tyle w tym względzie ułatwione zadanie, że wystarczy, aby dla odparcia zarzutów przypomnieli koleje życia kilku czołowych reprezentantów krakowskiego konserwatyzmu. Owszem, byli oni krytykami powstań – o czym będzie za chwilę mowa – ale … sami brali w nich udział. Paweł Popiel walczył w powstaniu listopadowym. Walerian Kalinka współpracował z dyktatorem powstania krakowskiego – Janem Tyssowskim. Szujski, Koźmian i Tarnowski włączyli się aktywnie w prace powstańcze 1863 i 1864 r. Nie sposób oczywiście pominąć przy analizie wątków biograficznych zwykłej ewolucji poglądów – dostrzegalnej zwłaszcza wśród „Stańczyków”[4] – niemniej zaangażowanie powstańcze przyszłych liderów konserwatywnych było faktem i każe inaczej patrzeć na ich krytykę insurekcji.

Podobnie jak w przypadku ocen dotyczących I Rzeczpospolitej, także w odniesieniu do powstań narodowych konserwatyści próbowali przeprowadzić ich analizę, wychodząc od zdefiniowania położenia narodu polskiego i próby odpowiedzi na pytanie, jaka polityka byłaby w określonych realiach pożądana. Gdy więc rozważali skutki insurekcji, zaczynali nie od ich znaczenia moralnego, a od bilansu zysków i strat, czasem bardzo wymiernych. Jeśli przed powstaniem listopadowym Polacy mogli cieszyć się względną autonomią w Królestwie Kongresowym, mieli sejm, polską w gruncie rzeczy armię, wielu rodzimych urzędników na ważnych urzędach, a po powstaniu stracili większość z zajmowanych wcześniej pozycji i spotkali się z represjami ze strony rosyjskiej, to bilans takiej insurekcji – analizowany z punktu widzenia realizmu politycznego – przedstawiał się źle. Podobnie w takiej analizie wypadało powstanie styczniowe, nie tylko kładące kres reformom Aleksandra Wielopolskiego[5], których powodzenie zdaniem konserwatystów znacznie poprawiłoby położenie Polaków pod rządami rosyjskimi, ale także prowokujące antypolski kurs polityki carskiej w skali, jakiej dotąd nie doświadczano.

Ocena insurekcji powinna więc – zdaniem konserwatystów – zależeć w znacznej mierze od tego, czy spełniła stawiane przed nią cele. W tym przypadku sprawa wydawała się bardzo prosta. Powstania miały przywrócić Polsce niepodległość. Nie przywróciły jej, a nawet pogarszały położenie Polaków[6]. Konserwatyści stawiali więc kolejne pytanie: dlaczego powstania nie spełniły pokładanych w nich nadziei? I odpowiadali: bo były źle przygotowane. Podkreślali zarówno niefortunnie dobierane momenty ich wszczynania – gdy położenie Polaków w zaborze rosyjskim było względnie, jak na jego realia, dobre[7] – jak też brak realizmu w ocenie możliwości nadejścia pomocy z zewnątrz, na którą powstańcy bardzo liczyli (niekoniecznie musiała to być pomoc zbrojna, wystarczałaby, jak czasem uważano, akcja dyplomatyczna). Skoro Rzeczpospolita upadła – podkreślali konserwatyści – gdy dysponowała znacznie większym potencjałem niż naród podzielony między trzech zaborców, którzy w dodatku znacznie urośli w siłę od kiedy położyli kres niepodległej Rzeczpospolitej, to nadzieje na powodzenie powstań bez wsparcia innych ważnych aktorów na arenie międzynarodowej były iluzją. Jeśli zdawano sobie z tego sprawę – a konserwatywni krytycy nie odmawiali tej świadomości niektórym inspiratorom insurekcji – należało albo zadbać o to wsparcie poprzez działania dyplomatyczne (jak to próbował czynić książę Adam Czartoryski), albo wybrać taki moment na wybuch, w którym wymierzona w Rosję akcja powstańcza byłaby na rękę potencjalnym możnym sojusznikom – a myślano przede wszystkim o Francji[8]. Zdaniem konserwatystów – wyraził to najdobitniej Stanisław Koźmian w trzytomowym Roku 1863, będącym bodaj najwszechstronniejszą krytyką powstania styczniowego – pod tym względem przywódcom insurekcji zabrakło zdolności, jakie powinni mieć ci, którzy decydują się narazić naród na tak wielkie ryzyko. Co zresztą ciekawe, również niektórzy konserwatyści – nie wyłączając samego Koźmiana, ale też Popiela, który od początku planom powstańczym był w latach 60. niechętny a nawet wrogi – ulegli iluzji pomocy francuskiej, zdecydowanie przeceniając możliwości sprawcze Napoleona III.

W pismach politycznych konserwatystów nieco bagatelizowany był natomiast inny ważny aspekt powstań – przez wielu ich obrońców uważany jako walor rozstrzygający spór o sensowność insurekcji – mianowicie ich znaczenie jako czynnika wzmacniającego świadomość narodową. Nie odmawiali powstańcom patriotyzmu, ale uważali, że przejawiał się on w szkodliwy sposób[9]. Konserwatyści widzieli bowiem w insurekcjach – choć najczęściej dopiero oceniając je post factum – przejaw braku politycznego rozsądku, który uchroniłby naród polski od kolejnych klęsk. Na ich krytyczną ocenę wpływało także przekonanie, że czasie insurekcji łatwo było o triumf niskich instynktów, które co prawda nie ujawniały się w ich początkowych stadiach, ale z czasem dochodziły do głosu, zwłaszcza w miarę wzrostu znaczenia radykałów[10].

Wpływy radykałów były zresztą jednym z głównych powodów, dla których konserwatyści krakowscy źle oceniali powstania – szczególnie krakowskie 1846 r. i styczniowe. Wydarzenia 1846 r., opisywane bardzo krytycznie przez Antoniego Zygmunta Helcla i Pawła Popiela – gdy fatalnie przygotowany ruch powstańczy sprowokował, także z inspiracji rządu austriackiego, zamieszki z udziałem chłopów, którzy miast zwrócić się przeciw zaborcom, poczęli grabić majątki szlacheckie, posuwając się nawet do mordów – stały się w kolejnych dziesięcioleciach ważnym punktem odniesienia dla zachowawców. Mieli oto oni bowiem dowód, jak łatwo sprawa narodowa może stać się pożywką dla radykalizmów, które wymykając się spod kontroli, stanowiły bynajmniej nie wyimaginowane zagrożenie. Do tego dochodziła kwestia – choć wobec braku wiary konserwatystów w powodzenie powstań bardziej teoretyczna niż praktyczna – o jaką Polskę właściwie się bito: czy o Polskę konserwatywną, zachowującą starą hierarchię społeczną, względnie nieco tylko ją korygującą, czy też o Polskę zbudowaną według recept rewolucjonistów, a więc taką, w której struktura społeczna i porządek polityczny miały się gruntownie zmienić. Scenariusz drugi był oczywiście przez konserwatystów postrzegany jako wielkie zagrożenie[11]. Nawet jeżeli nie obawiali się jego zrealizowania w dającej się przewidzieć przyszłości, to w walce o rząd dusz Polaków był to już dla nich całkiem realny i aktualny problem. Inna sprawa – o czym przyjdzie powiedzieć – że akurat w tym względzie nie potrafili sformułować programu działania, który by ich pozycję umacniał, systematycznie do końca XIX wieku tracąc swoje wpływy w społeczeństwie na rzecz ruchów o bardziej masowej podstawie – jak socjaliści i endecy. Można wszakże także i ten wątek konserwatywnej krytyki powstań – nawet jeśli się jej nie podziela – uznać za przejaw realizmu politycznego. Insurekcje były bowiem przez konserwatystów oceniane w szerokim planie konfliktów społecznych, politycznych i kulturowych. Wykraczały one poza rodzime polskie spory, będąc – jak podkreślali konserwatyści – fragmentem walki ideowej toczącej się w całej Europie, w której po jednej stronie stali obrońcy tradycji, wiążący ją przede wszystkim z zasadami wiary katolickiej, a po drugiej rewolucjoniści, owej wierze często radykalnie niechętni, widzący przyszłość Europy w obaleniu starych porządków politycznych i społecznych, a zarazem w jej przeobrażeniu kulturowym. Taka perspektywa oglądu polskich powstań na pewno komplikowała ich ocenę, ale świadczyła zarazem o szerokich horyzontach myślenia konserwatystów. Jeśli realizm polityczny ma spełnić jeden ze swoich zasadniczych celów – trzeźwą ocenę sytuacji – nie może on uciekać od analizy zjawisk daleko wykraczających poza ramy bieżących konfliktów. Konserwatyści zdawali sobie z tego sprawę, choć nie oznacza to bynajmniej, że udzielali celnych odpowiedzi na wszystkie pytania, które sami zadawali.

Współpraca z zaborcami

Tylko niepoprawni marzyciele i nieprzejednani niepodległościowcy mogli stawiać postulat zupełnego braku jakiejkolwiek współpracy z zaborcami. Pytanie w XIX wieku nie brzmiało: czy współpracować? – tylko: w jakich obszarach i na jakich warunkach? Oczywiście, odpowiadając na nie, zwracano uwagę na aktualną politykę danego rządu zaborczego. Inaczej zapatrywano się na warunkowe porozumienie z rządem wiedeńskim, gdy ten w pierwszej połowie XIX wieku szedł drogą centralizacji i józefinizmu – co wytykał mu Walerian Kalinka w dziele Galicja i Kraków pod panowaniem austriackim – i inaczej, gdy w latach 60. na fali chęci wzmocnienia monarchii przez jej decentralizację pojawiła się szansa na autonomię Galicji. Inny wymiar miało zaangażowanie w administrację carską w latach 20. czy na początku 60., gdy za sprawą względnie łagodnego kursu polityki caratu i reform Ksawerego Druckiego-Lubeckiego i Aleksandra Wielopolskiego stopniowo poprawiało się położenie Polaków w zaborze rosyjskim, a inny w czasach największych represji popowstaniowych.

Na tle innych polskich nurtów politycznych, konserwatyści dość konsekwentnie stawiali postulat współpracy z zaborcami[12]. Pomijając tych, którzy rzeczywiście przekraczali czasem granice apostazji narodowej, a przynajmniej niebezpiecznie się do niej zbliżali[13], np. propagując hasła panslawistyczne, przedstawiciele tego obozu ideowego postulowali porozumienie z rządami zaborczymi nie z powodów szczególnej wobec nich atencji, lecz wychodząc z trzeźwej – jak im się przynajmniej zdawało – oceny rzeczywistości, a więc zgodnie z kanonami realizmu politycznego.

Zupełnie zasadniczym założeniem było przekonanie, że władza – jakakolwiek by nie była – po prostu jest potrzebna. Przy czym trudno – nie licząc naprawdę nielicznych konsekwentnych anarchistów – wskazywać poważne nurty polityczne, które by miały na tę kwestię inne zapatrywanie. Rząd – taki czy inny – i tak by istniał. W konkretnych realiach dziewiętnastowiecznych był to rząd zaborczy i tu sytuacja się komplikowała. Konserwatyści próbowali z niej wybrnąć konstatacją – że inny rząd niż zaborczy nie jest w danych realiach możliwy. Rozważania, co by było, gdyby udało się odzyskać niepodległość, nie były im obce, ale w konkretnych warunkach musieli odnosić się do twardej wymowy faktów. Można było starać się o stanowiska będące częścią administracji państw zaborczej – albo z góry z nich rezygnować. Można było przyjmować honory i bardziej wymierne przywileje ze strony władzy austriackiej, rosyjskiej i pruskiej – albo wyrzekać się ich. Raz jeszcze należy powtórzyć: wiele zależało się od tego, w jakich okolicznościach stawano przed tymi dylematami (choć byli i tacy konserwatyści, którzy bynajmniej żadnych wątpliwości w tych względach nigdy nie miewali). Rzadko się jednak zdarzało, aby to konserwatyści pozwalali sobie na manifestacje niechęci wobec władzy zaborczej i jawny opór[14].

Udział we władzy zaborczej – choćby na niskim jej szczeblu – dawało się łatwo uzasadnić. Lepiej, aby jak najwięcej stanowisk zajmowali Polacy, skoro urzędnicy przybyli z krajów-zaborców bardzo często źle się zapisywali w polskiej pamięci. Ponadto konserwatyści zwracali uwagę, że uczestnictwo w sprawowaniu władzy – powtórzmy: nawet w najbardziej przyziemnych dziedzinach codziennej rutyny urzędniczej – było niezbędną szkołą polityczną i państwową. Inne nurty – choćby endecja czy demoliberałowie galicyjscy – także wychodziły z tego założenia. Nie przypadkiem wśród kadry urzędniczej II Rzeczpospolitej pokaźną grupę stanowili adepci austro-węgierskiej szkoły biurokratycznej. Nie była to może szkoła imponująca swym poziomem – choćby pruska administracja, znacznie mniej na Polaków otwarta, a często wręcz antypolska, cieszyła się lepszą opinią jeśli chodzi o zorganizowanie i codzienne funkcjonowanie[15] – niemniej swą pozytywną rolę odegrała. Konserwatyści byli przy tym dość spokojni o ewentualne skutki udziału w administracji zaborczej dla świadomości narodowej. Nie obawiali się zbytnio, że urzędnicy monarchii habsburskiej zniemczą się i wyrzekną polskości. Problem zdrady i renegatów nie był poważnie przez nich rozpatrywany. Polacy zaangażowani w mechanizmy władzy wszelkich szczebli byli ważni w ich koncepcji, gdyż konserwatyści wierzyli, że pracą organiczną – niekoniecznie tak samo uzasadnianą jak u liberalnych pozytywistów – zapewni się trwanie narodowi pozbawionemu własnego państwa[16].

Z całą pewnością o pozytywny stosunek do współpracy z zaborcami było łatwiej wtedy, gdy znaczącą rolę mogli w niej odegrać sami jej propagatorzy. Trudno uznać konserwatystów za idealistów, którym obcy byłby jakikolwiek w tym względzie pragmatyzm. Rozumowali niewątpliwie kategoriami interesu osobistego, ale też powodzenia środowiska, z którego się wywodzili[17]. Ich krytycy zwracali wszakże uwagę, że często z faktu zajmowania przez konserwatystów wysokich stanowisk w administracji Austro-Węgier niewiele wynikało dla interesów polskich[18]. Działo się tak z różnych powodów: niekiedy ograniczonych możliwości sprawczych nawet na wysokich szczeblach rządowych, znacznie bardziej obciążającej obojętności na los sprawy narodowej, czy wreszcie nieprzynoszącej chwały indolencji.

Decydując się od lat 60. na bliską współpracę z rządem austriackim, konserwatyści mieli w zanadrzu argument, którego nie sposób było zbagatelizować, choć nie musiał on oczywiście oznaczać ostatecznego triumfu ich racji. Otóż równolegle z poprawianiem się sytuacji Polaków w Galicji, co następowało także dzięki lojalistycznej postawie środowisk konserwatywnych, pogarszało się położenie rodaków mieszkających na ziemiach pozostających pod panowaniem rosyjskim i pruskim (a od początku lat 70. już po prostu niemieckim). Im większe szykany i represje spotykały Polaków w pozostałych zaborach, tym bardziej zdobywały uznanie nawet niewielkie ustępstwa ze strony Wiednia. Groziło to co prawda przesadną aprobatą dla władzy wszak wciąż zaborczej, ale niewątpliwie analiza sytuacji narodu podzielonego między trzy mocarstwa stosujące wobec niego różną politykę, skłaniała do trwania przy programie współpracy. Było to jeszcze łatwiejsze, gdy traktowało się Austro-Węgry nie jak typowe państwo zcentralizowane, lecz jako monarchię, której zwornikiem nie był interes narodowy dominującej nacji – jak to było w Prusach, a potem w Niemczech, i niezmiennie w Rosji – ale interes dynastyczny, uosobiony przez monarchę, mającego – co wydaje się wiarą typową dla idealistów politycznych a nie realistów – z równą troską pochylać się nad losem każdego narodu znajdującego się pod jego władaniem. Konserwatyści krakowscy podkreślali tę specyfikę państwa Habsburgów, a i nie ustrzegli się pokładania wielkich nadziei w osobie samego Franciszka Józefa[19]. Cesarz co prawda doskonale nadawał się na symbol trwałości – rządził bowiem od 1848 do 1916 r. Znacznie gorzej przedstawia się jednak bilans jego panowania – nie tylko z punktu widzenia interesów polskich, bo wszak o nie specjalnie się nie troszczył, ale także pozycji monarchii w Europie. Mimo to polscy konserwatyści, wobec braku perspektyw na rychłą odbudowę państwa polskiego, woleli wiązać przyszłość – własną i narodową – z monarchią habsburską niż widzieć się w ramach państwa carów czy pod panowaniem Żelaznego Kanclerza i jego następców. Stąd m.in. brała się ich niechęć do wszelkich ruchów konspiracyjnych, których celem było wywoływanie zaburzeń w Galicji. Konserwatyści podkreślali, że osłabianie pozycji Austro-Węgier nie leży w polskim interesie, bo korzystają z niego przede wszystkim Niemcy i Rosja. Przejawem ich realizmu politycznego było traktowanie ziem trzech zaborów jako swoistych naczyń połączonych – nieroztropna polityka w Galicji groziła pogorszeniem sytuacji Polaków w innych zaborach, każdy bowiem polski ruch rewolucyjny mógł stać się pretekstem dla Niemców i Rosjan do wzmożenia represji. Zarazem państwa te wywierały naciski na Wiedeń, aby tłumił w zarodku polskie tendencje niepodległościowe. Austro-Węgry miały coraz mniej atutów, aby się owym naciskom przeciwstawiać. Dla konserwatystów był to ważny aspekt „realistycznej” oceny położenia Polaków w Galicji. Osobną kwestią jest pytanie, czy nie przywiązywali do niego zbyt dużej wagi i czy nie wykorzystywali tego argumentu głównie dla realizacji swoich partykularnych interesów ideowych i politycznych.

Konserwatyści a demokratyzacja

Poczucie realizmu politycznego konserwatystów krakowskich najłatwiej kwestionować, gdy weźmie się pod uwagę ich stosunek do demokracji. Nie chodzi o rozważania nad jej naturą – tu wpisywali się w stary jak sama demokracja nurt jej krytyki jako ustroju, w którym dochodzą do głosu niskie instynkty, króluje demagogia, zagrożony jest tradycyjny porządek polityczny i społeczny, zaś politykę sprowadza się do triumfu siły, skoro o wszystkim ma rozstrzygać większość. Z taką oceną demokracji można polemizować, można ją też podzielić – nigdy w całości odrzucić; konserwatyści niczego nowego tu nie powiedzieli. W realiach drugiej połowy XIX wieku – gdy idee demokratyczne zdobywały coraz większą popularność, a stopniowa demokratyzacja życia politycznego jawiła się już jako nieuchronna, choć można było wciąż zastanawiać się, jak daleko ona zajdzie – chcące odgrywać poważną rolę stronnictwa brały więc w swych rachubach pod uwagę demokrację jako ważny punkt odniesienia i wyzwanie, z którym będą musiały się zmierzyć. Dylemat był prosty: czy demokrację poprzeć, a jeśli tak – jakie wyciągnąć z niej korzyści. Stanowisko konserwatystów było niejednoznaczne. Z jednej strony obserwowali wzrost popularności haseł demokratycznych i zdawali sobie sprawę, że ich kolejne sukcesy są kwestią czasu. Z pewnością nie można im zarzucić braku realizmu w tym względzie. Z drugiej strony, zabrakło im pomysłu, jak w tych nowych realiach może się odnaleźć stronnictwo konserwatywne. Gdy czyta się rozważania konserwatystów o demokracji z drugiej połowy XIX wieku, brakuje w nich próby nowego zdefiniowania własnej roli w zmieniających się realiach politycznych i społecznych. Konserwatyści toczyli co prawda spory, czy należy ograniczyć zakres kurialnego prawa wyborczego i dopuścić do ciał przedstawicielskich większą reprezentację chłopstwa. Postulował to chociażby Michał Bobrzyński, polemizując ze Stanisławem Koźmianem, który obawiał się znoszenia kolejnych ograniczeń dla uczestnictwa w polityce żywiołów niewykształconych i podatnych – jak sądził – na demagogiczną agitację. Inni konserwatyści – jak Paweł Popiel – nie byli entuzjastami dużej reprezentacji włościan w sejmie, ale nie bali się jej, postrzegali bowiem chłopstwo jako siłę w gruncie rzeczy zachowawczą, przywiązaną do monarchii, religii i dalece mniej wywrotową niż mieszczaństwo i inteligencja[20]. Zdawali sobie oni sprawę, że tradycjonalizmem chłopów może zachwiać wywrotowa agitacja socjalistów i innej maści radykałów. Stąd dużą wagę konserwatyści przywiązywali do szkolnictwa – bynajmniej nie dlatego, aby chcieli je za wszelką cenę i na wielką skalę upowszechnić; chodziło raczej po prostu o to, aby było ono konserwatywne w swej treści. W ich rozważaniach widać świadomość, że wrogie im nurty ideowe mogą próbować wywierać wpływ na masy na różne sposoby – nie tylko przez sączenie agitacji radykalnej w szkołach, ale również przez demonstracje, wykorzystywanie uroczystości patriotycznych, tani populizm przedwyborczych wieców itp. W tym względzie konserwatyści byli realistami – bo rozumieli, jak działa propaganda i jak przekuwa się ona na określone stanowiska polityczne i w konsekwencji – na poparcie społeczne. Mimo to – nie potrafili się przeciwstawić rosnącemu znaczeniu swych oponentów.

Konserwatyści nie umieli umasowić swego ruchu, przejść od polityki koteryjnej do polityki masowej, iść drogą, którą podążyli – z sukcesami – endecy, socjaliści i ludowcy. Nic dziwnego zatem, że znaczenie polityczne konserwatystów było znaczne dopóty, dopóki o ich pozycji w sejmie i innych organach wybieralnych decydowały ograniczenia kurialnego systemu wyborczego i dopóki mogli liczyć na względy rządu wiedeńskiego przy rozdziale stanowisk w autonomii galicyjskiej. Do odzyskania niepodległości byli więc wciąż bardzo wpływowi i zajmowali wiele ważnych urzędów. Przegrali jednak z kretesem walkę o rząd dusz i gdy w II Rzeczpospolitej ich pozycja została zweryfikowana przez powszechne wybory, okazało się, że jest ona bardzo słaba.

Być może była to nieuchronna kolej rzeczy – tezę taką można wyrazić z dużą dozą pewności. Jednak realiści polityczni powinni byli lepiej zdefiniować swoją sytuację. Tymczasem czytając konserwatywne artykuły o demokracji można odnieść wrażenie, jakby ich autorzy doskonale rozumiejąc mechanizmy nią rządzące, siebie samych arbitralnie wyłączyli spod ich panowania. Do czego nie mieli – co oczywiste – żadnych realnych przesłanek.

Jeśli więc konserwatyści ponieśli niekwestionowaną klęskę na polu realizmu politycznego, doznali ją być może właśnie w starciu z nowym modelem uprawiania polityki, w którym decydującą rolę odegrała demokratyzacja życia politycznego i społecznego.

 



[1]  Samo „geograficzne” zdefiniowanie danego myśliciela jako „krako-wskiego” może wydać się czasem problematyczne – Paweł Popiel przez wiele lat mieszkał w majątkach w Kongresówce, Walerian Kalinka był przez lata emigrantem, a i w Polsce mieszkał w różnych miejscowościach. Stanisław Koźmian pod koniec stulecia osiedlił się w Wiedniu, wracając do Krakowa dopiero trzy lata przed śmiercią (1922), podczas gdy Julian Klaczko osiadł na stałe w Krakowie w wieku 63 lat (i mieszkał w nim do śmierci w 1906 r.). Zaliczenie do nurtu krakowskiego konserwatyzmu musi jednak być zdroworozsądkowe, choć nie abstrahujące od klasyfikacji, dokonanych w wielu ważnych opracowaniach naukowych – choćby Bogdana Szlachty, Michała Jaskólskiego czy Retta Ludwikowskiego.

[2]  Paweł Popiel pisał swój list w 1865 r., zaś słynny pamflet Koźmiana, Szujskiego i Tarnowskiego – Teka Stańczyka – od której wzięła się nazwa środowiska, ukazała się na łamach „Przeglądu Polskiego” w 1869 r.

[3]  Bardziej niejednoznaczne stanowisko przedstawił jedynie Michał Bobrzyński. W Dziejach Polski w zarysie tęsknota za silną władzą, choćby absolutną, jest widoczna, choć chyba nie w aż tak dużej skali jakby sugerować mogły krytyczne uwagi formułowane w czasie wspomnianej polemiki przez Józefa Szujskiego, Waleriana Kalinkę i Pawła Popiela.

[4]  Popiel – choć brał udział w powstaniu listopadowym – uważał jego wybuch za błąd. Jego akces do powstania nie był zatem powodowany przekonaniem o słuszności (rozważanej w kategoriach pragmatyzmu politycznego) wszczęcia walk, lecz chęcią podzielenia losu narodu w historycznej chwili, gdy „kraj cały losy swoje mieczu powierzał”, co Popiel uznawał za obowiązek patriotyczny. W przypadku Kalinki i „Stańczyków” udział w ruchu powstańczym był w większym stopniu wyrazem ich młodzieńczych poglądów, niewolnych od wpływów liberalnych, a nawet rewolucyjnych, od których Popiel był praktycznie całe życie wolny. Oczywiście wielką rolę odegrał także ich patriotyzm.

[5]  W spór o ocenę poczynań margrabiego Wielopolskiego włączyło się wielu konserwatystów. Ich oceny znacznie się między sobą różniły – od apologetycznych wystąpień Henryka Lisickiego do surowych krytyk (zwłaszcza formułowanych w połowie lat 60.) Józefa Szujskiego. Umiarkowane stanowisko zajął Paweł Popiel – doceniał on wielkość planu margrabiego, zarazem wytykając mu, że nie potrafił osadzić go w realiach polskiego społeczeństwa. W tym sensie Wielopolski był konstruktywistą, który nie potrafi obrać właściwych metod realizacji swoich zamierzeń, bowiem nie liczy się z materią społeczną – tradycjami, przyzwyczajeniami, zaletami i wadami ludzi, którymi przyszło mu rządzić. Ta słabość margrabiego w oczach konserwatysty przesądzała o bilansie jego działalności.

[6]  Nie była to bynajmniej wyłącznie konserwatywna ocena. Podzielali ją chociażby endecy.

[7]  Obrońca idei wywoływania powstań właśnie wtedy, gdy do nich dochodziło, może przytoczyć argument, że względnie dobre położenie Polaków zwiększało szanse na powodzenie akcji insurekcyjnej. Owszem, ryzyko w takich warunkach było większe – bo stawka, co można stracić, niewątpliwie rosła – ale warto było je podjąć. Spór ten trudno rozstrzygnąć inaczej niż przez arbitralny werdykt.

[8]  Grę dyplomatyczną prowadzoną w Europie w latach 60. XIX wieku, której ważnym elementem była kwestia polska, ukazywał w artykułach zebranych następnie w tomach Studia dyplomatyczne, Przygotowania do Sadowy i Dwaj kanclerze Julian Klaczko – jeden z najwybitniejszych publicystów swej epoki, trzeźwy obserwator polityki międzynarodowej, wskazujący na sposoby, jakimi Rosja i Prusy realizowały swoje cele, marginalizując stopniowo znaczenie Austrii i Francji, ostatecznie pokonując je (w przypadku Prus także w walce zbrojnej) w rywalizacji o prymat na kontynencie.

[9]  Podkreślał to m.in. Stanisław Koźmian w Roku 1863, gdy przeciwstawiał patriotyzm szkodliwy – czyli insurekcyjny, spiskowy, związany z ruchem rewolucyjnym – patriotyzmowi politycznemu, reprezentowanemu przez jego środowisko – nie od jego początków wszakże, a dopiero od klęski powstania styczniowego, z której „Stańczycy” wyciągnęli wnioski.

[10]       Zwracał na to uwagę np. Paweł Popiel, który podkreślał, że w pierwszych miesiącach powstania listopadowego było ono sprawą narodową i dlatego moralnie „czystą”, co gwałtownie zmieniło się, gdy 15 sierpnia 1831 r. doszło do zamieszek w Warszawie, wywołanych przez radykałów. Podobnie w czasie powstania styczniowego skrytobójstwa – zdaniem konserwatysty – splamiły moralny wymiar ruchu.

[11]       Dobitnie wyraził to zwłaszcza Paweł Popiel w antyrewolucyjnym pamflecie Kilka słów z powodu odezwy księcia Adama Sapiehy, śmiało mogącym uchodzić za polski odpowiednik Rozważań o rewolucji we Francji Edmunda Burke’a. Zawarta jest w nim kompleksowa i stanowcza krytyka powstania styczniowego. Popiel ogłosił swą broszurę w 1864 r., gdy jeszcze trwały walki powstańcze. Z tak wczesną krytyką insurekcji i sił będących jej motorem wystąpił także ks. Hieronim Kajsiewicz.

[12]       Także i w tym względzie do prekursorów należał Paweł Popiel, wysuwając hasło lojalizmu w wspomnianym Liście do księcia Jerzego Lubomirskiego. Program autonomii w ramach sfederalizowanej monarchii habsburskiej postawił Antoni Zygmunt Helcel. Z czasem do starszych pokoleń konserwatystów dołączyli „Stańczycy”, z których manifestów warto zwrócić uwagę choćby na postulat trójlojalizmu wysunięty przez Stanisława Koźmiana.

[13]       Tak często oceniano wystąpienie Aleksandra Wielopolskiego sprowokowane wydarzeniami rabacji galicyjskiej. W słynnym liście do księcia Klemensa Metternicha oskarżył on rząd austriacki o sprowokowanie krwawych zajść i wskazywał na potrzebę daleko idącej współpracy z Rosją. Kwestią sporną pozostaje, czy była to przemyślana deklaracja polityczna, czy emocjonalna manifestacja niezgody na politykę austriacką – niezależnie jednak jak się interpretuje motywację autora, list bywa oceniany na ogół źle.

[14]       Symbolicznym przykładem wewnątrz konserwatywnego sporu o granice lojalizmu był konflikt w redakcji „Czasu”, który wybuchł w 1851 r., gdy Paweł Popiel zapragnął powitać przybywającego do Krakowa cesarza Franciszka Józefa nazbyt lojalistycznym właśnie – w ocenie jego współpracowników: Waleriana Kalinki i Maurycego Manna – artykułem. Gdy monarcha przybywał do Krakowa 29 lat później, mniej było takich, którzy mieli wątpliwości, jak należy go witać: Popiel stał wówczas na czele podejmującej cesarza delegacji szlachty. Ilustruje to – choć oczywiście głównie symbolicznie – także zmianę nastawienia znacznej części Polaków z Galicji do monarchii Habsburgów.

[15]       W książce O działaniach i dziełach Bismarcka, analizując dokonania tytułowego, źle się kojarzącego Polakom bohatera, Stanisław Koźmian w tym m.in. widział jego wielkość – choć na chwałę i w imię interesów pruskich, polskim całkowicie przeciwstawnych – że stworzył dobrze zarządzane, oparte na sprawnej administracji państwo.

[16]       Założenie to można było oczywiście formułować w oparciu o wiarę w siłę polskiej tradycji i kultury – fundujących świadomość narodową – a w nie konserwatyści krakowscy nigdy nie wątpili, samemu będąc często ich znaczącymi twórcami, a na pewno kontynuatorami.

[17]       Starszej daty konserwatyści – wśród nich Popiel – mieli zresztą pretensje do „Stańczyków”, że ci za bardzo skupili się na interesie swego stronnictwa, nie potrafili współpracować ze środowiskami, które mogły być ich potencjalnymi sojusznikami, i dlatego niekiedy narażali na szwank skądinąd słuszne swoje idee, nie mogąc skutecznie stać w ich obronie, ani tym bardziej je propagować.

[18]       Powodów do tego typu zarzutów dostarczył chociażby okres, w którym premierem Austro-Węgier był Kazimierz Badeni (1895-1897).

[19]       Gwoli sprawiedliwości, trzeba zaznaczyć, że niektóre apologetyczne wypowiedzi na temat cesarza były przejawem raczej kurtuazji i swoistej poetyki pisania o monarsze, niż rzeczywistego podziwu dla jego walorów.

[20]       Opinie czołowych krakowskich konserwatystów na temat politycznej i społecznej sytuacji w Galicji drugiej połowy XIX wieku może Czytelnik poznać sięgając do wydanych w Bibliotece Klasyki Polskiej Myśli Politycznej wyborów ich tekstów: Stanisława Koźmiana Bezkarność (Kraków 2001), Pawła Popiela Choroba wieku (2001), Michała Bobrzyńskiego Zasady i kompromisy (2001), Waleriana Kalinki Galicja i Kraków pod panowaniem austriackim (2001), Stanisława Tarnowskiego Z doświadczeń i rozmyślań (2002), Antoniego Zygmunta Helcla O prawdziwym i fałszywym konserwatyzmie (2007) i Józefa Szujskiego Kilka prawd z dziejów naszych (2008).



Jacek Kloczkowski - Politolog, publicysta, doktor nauk politycznych, absolwent Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rozprawę doktorską o myśli politycznej Pawła Popiela obronił na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ. Od 1996 r. jest związany z Ośrodkiem Myśli Politycznej, przez wiele lat był jego wiceprezesem, od stycznia 2019 r. jest prezesem OMP. Współtworzył serię Biblioteka Klasyki Polskiej Myśli Politycznej i jest członkiem jej Komitetu Redakcyjnego. Wydał m.in. wybór publicystki pt. Czasy grubej przesady (2010) i monografię Wolność i porządek. Myśl polityczna Pawła Popiela (2006). Jest twórcą i redaktorem merytorycznym wielu prac zbiorowych poświęconych różnym aspektom współczesnej polityki, polskich tradycji intelektualnych i historii myśli politycznej, oraz wydanych w serii OMP Polskie Tradycje Intelektualne antologii Emigracja polityczna. Przypadek polski (2018), Geopolityka i niepodległość (2018), Naród, Idee polskie (2011), Polska czyli anarchia? Polscy myśliciele o władzy politycznej (2009), Realizm polityczny. Przypadek polski (2008) i Z dziejów polskiego patriotyzmu. Wybór tekstów (2007). Jest redaktorem strony www.polskietradycje.pl.

Wyświetl PDF