Jan Jireš
Republika Czeska i perspektywy UE w roli globalnego gracza Tekst powstał w ramach projektu “Sympozium: Unia Europejska, euro i ekonomiczny kryzys: wspólne interesy Polski i Czech w kontekście polskiej prezydencji w UE”, wspartego przez Forum Czesko-Polskie, a organizowanego przez Centrum pro studium demokracie a kultury z Brna (www.cdk.cz, www.revuepolitika.cz) przy współpracy Ośrodka Myśli Politycznej.
Zastanawianie się dziś nad międzynarodową czy nawet globalną rolą Unii Europejskiej na polu polityki, bezpieczeństwa czy gospodarki wydaje się być czymś prawie że nieprzyzwoitym. Kulminujący kryzys zadłużeniowy zagraża samemu istnieniu strefy euro, i nikt nie ma pojęcia, jaki wpływ wywarłby jej ewentualny rozpad (w jakiejkolwiek już formie) na osiągnięty już poziom integracji w innych dziedzinach, a także, czy nie jest w ten sposób zagrożone samo istnienie Unii Europejskiej. Wielkie wizje UE jako przyszłego globalnego mocarstwa, popularne w niektórych krajach Europy Zachodniej w latach dziewięćdziesiątych, wyglądają z dzisiejszej perspektywy śmiesznie. Obecnie stawką jest przede wszystkim to, by integracja w sensownej formie przetrwała przynajmniej tam, gdzie już do niej doszło, i gdzie nadal funkcjonuje jako pożyteczny instrument realizacji interesów państw członkowskich. Chodzi przede wszystkim o wspólny rynek, polegający na swobodnym przepływie towaru, osób i kapitału, oraz o wspólną politykę handlową. A przecież jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych francuski minister spraw zagranicznych Hubert Védrine mówił o Stanach Zjednoczonych jako o niebezpiecznym i nieodpowiedzialnym „hipermocarstwie“ i o Unii Europejskiej jako o przyszłym równoważniku hegemonicznej potęgi USA. Unia miała w wyobrażeniach niektórych państw kontynentu nabrać kształtów globalnego gracza, który swoje istniejące gospodarcze wpływy z powodzeniem przełoży na tradycyjnie rozumianą pozycję mocarstwa (włącznie z odpowiednim politycznym wpływem i potęgą wojskową), będzie w ramach równoprawnych stosunków z USA pilnować wielobiegunowego porządku świata i korygować ewentualne amerykańskie wybryki.
Siedem plag
Bieg wydarzeń w kilku kolejnych latach tę wizję (budzącą jednak w Europie zawsze kontrowersje) rozbił w drobny mak. Pierwszą plagą było odrzucenie europejskiego traktatu konstytucyjnego przez francuskich i holenderskich wyborców. Drugą plagą był finansowy i gospodarczy kryzys, który dramatycznie przyśpieszył mocarstwowy upadek Europy (oraz całego Zachodu) względem rosnących ośrodków potęgi globalnej, przede wszystkim Chin. Trzecią plagą jest nieudolna próba ponownego napędzenia integracji za pośrednictwem Traktatu z Lizbony, który dziś trudno oceniać inaczej niż jako niepowodzenie. Jego przeciągająca się ratyfikacja najpierw Unię Europejską mocno politycznie zmęczyła (oprócz irlandzkich wyborców zasłużył się tu również czeski prezydent. Następnie jego implementacja prowadziła do tego, że pożądany jednogłos Europy raczej uległ osłabieniu, spłyceniu, zamiast nabierać na sile. Czwartą plagą jest trwający kryzys zadłużeniowy śródziemnomorskich członków unii monetarnej, który się przekształcił w walkę o przetrwanie euro jako takiego. Piątą plagą jest postępująca „demilitaryzacja Europy“ (używając słów Roberta Gatesa), która w zasadzie na nadchodzące dekady wyklucza możliwość przemiany Europy – czy to w postaci zlepku poszczególnych państw, czy też UE jako całości – w globalnie uznawane mocarstwo. Ostry spadek wydatków na bezpieczeństwo, który dziś obserwujemy w wielu państwach Europy od Wysp Brytyjskich po Republikę Czeską, nie tylko zagraża przetrwaniu NATO, ale zaprzepaszcza jednocześnie prawdziwy rozwój wspólnej europejskiej polityki obronnej, której rangę przecież w Traktacie Lizbońskim tak mocno wyakcentowano. Niezdolność Europejczyków do praktycznej realizacji obronnej klauzuli zawartej w umowie jest tylko kolejnym dowodem na jej niepowodzenia. Szóstą plagą jest rosnące „renacjonalizujące“ nastawienie wielu państw członkowskich UE, czy to w energetyce, polityce handlowej czy w obronności. Najbardziej jaskrawym przykładem tego zjawiska są Niemcy, do niedawna jeszcze główny wojownik integracji i konsekwentny obrońca rozwiązań wielostronnych. Niemcy postępują w ostatnich latach według reguły „bliższa ciału koszula“ i przede wszystkim w gospodarce i energetyce budują wyłączne dwustronne stosunki z Rosją i Chinami, nie patrząc na interesy i stanowiska UE i pozostałych państw członkowskich. I wreszcie siódmą plagą, która przewija się przez wszystkie poprzednie, jest rozpaczliwy niedobór politycznej decyzyjności i kompetencji elit urzędujących dziś od Waszyngtonu przez Brukselę i Berlin aż po Pragę. Przy czym polityczny „leadership“, obrotnie korzystający z pozostających do naszej dyspozycji instrumentów, nabiera właśnie w sytuacji kryzysu szczególnej wagi.
UE, Niemcy, NATO ani USA nie są tym, czym były
Bez względu na jej faktyczne załamanie, wizja UE jako globalnego mocarstwa była zawsze kontrowersyjna. Nie tylko z tego powodu, że nie podzielały jej wszystkie państwa europejskie czy też wszystkie europejskie społeczeństwa, ale przede wszystkim z tego powodu, że pozostaje ona w konflikcie z alternatywnym (a przynajmniej tak samo wpływowym) ideowym kierunkiem integracji europejskiej. Ten ostatni bazuje na przekonaniu, że prawdziwym sensem integracji Europy jest stworzenie nowej formy politycznej organizacji społeczeństwa, która pokona tradycyjny model suwerennego państwa terytorialnego, funkcjonującego w nader konkurencyjnym, konfliktowym i archaicznym systemie międzypaństwowym. Projekt UE jako mocarstwa globalnego myśl takiej „postwestfalskiej“ Europy odrzuca, ponieważ jedyne, do czego dąży, to stworzenie nieco większego i mocniejszego suwerennego państwa terytorialnego, które będzie na poziomie globalnym rywalizować z pozostałymi mocarstwami, korzystając z zasadniczo tradycyjnych środków władzy. Tak czy inaczej, prawda jest taka, że z powodu swoich ambicji i możliwości międzynarodowych dzisiejsza Unia Europejska znacząco się różni od tej, do której Republika Czeska i inne państwa postkomunistyczne w 2004 roku przystępowały. Eurosceptycy w Republice Czeskiej i poza nią lubią argumentować, iż obecna UE nie dysponuje legitymizacją, ponieważ różni się od tego, na co przed kilku laty zgodziły się Zgromadzenia Narodowe czy wyborcy w referendum. Może to jest prawdziwe, paradoksalnie jednak chodzi raczej o to, że UE jest dziś słabsza, bardziej podzielona i mniej ambitna niż wcześniej. Sytuacja obecnego kryzysu stanowi dla państw Europy Środkowej zasadnicze wyzwanie. Członkostwo w działających i zwartych wielostronnych organizacjach zachodnich, przede wszystkim UE i NATO, jest kamieniem węgielnym ich polityki zagranicznej i obronnej. Nie wydaje się, żeby mogły mieć przygotowaną jakąkolwiek alternatywę na sytuację (dziś już łatwo wyobrażalną), kiedy te instytucje utracą zdolność funkcjonowania. Całe ich myślenie w ostatnich dwudziestu latach bazowało na automatycznym założeniu, że Unia Europejska będzie zawsze bogata i hojna, Niemcy zawsze podporządkowane wielostronnym rozwiązaniom i Stany Zjednoczone zawsze gotowe do finansowania obrony Europy poprzez sojusznicze gwarancje.
Złośliwi Czesi
Reakcja czeskich władz wykonawczych na dzisiejszy kryzysowy stan w UE i NATO jest mieszanką obojętności i bezczynności z jednej strony, i złośliwego samozadowolenia z drugiej. Na kryzys euro, który grozi podważeniem (będącej podstawowym elementem czeskiej polityki zagranicznej) europejskiej integracji jako takiej, czeski rząd reaguje tylko stwierdzeniem, że to dobrze, iż kraj nie należy do unii monetarnej, nie musi więc współfinansować wsparcia dla nieodpowiedzialnych Greków. Dopiero niedawno rząd (z inicjatywy ministerstwa spraw zagranicznych) zwrócił się do swojego nieformalnego ciała doradczego, Narodowej Ekonomicznej Rady Rządu, o przygotowanie scenariusza możliwego “kolapsu” euro i jego skutków dla czeskiej gospodarki. Tak samo dobrze by było wiedzieć na przykład, jakie działania zamierza podjąć czeski rząd, by problemy unii monetarnej nie zagroziły europejskiej integracji jako takiej, włącznie z funkcjonowaniem wspólnego rynku. Trudno nam będzie doczekać się odpowiedzi. Przyczyną tej sytuacji jest długoterminowa absencja spójnej polityki zagranicznej i praktycznie zerowa ambicja, by odgrywać aktywną rolę w wielostronnych organizacjach. Nie jest prawdą, że dopiero po wejściu do UE w 2004 roku czeska polityka zagraniczna utraciła jasny kierunek i namacalną treść (jak brzmi często powtarzana klisza). Czesi bowiem nigdy wcześniej nie uświadomili sobie, jaką właściwie rolę chcą w UE odgrywać, oraz jaki woleliby kształt i ambicje integracji europejskiej. Przed 2004 rokiem istniał co prawda jednoznaczny cel w postaci uzyskania członkostwa unijnego, ale nie odbywała się praktycznie żadna dyskusja nad tym, co z naszym członkostwem właściwie począć, jaką konkretną treścią go napełnić i jak zamierzamy się w ramach UE określić. Można to wytłumaczyć historią czeskiego stosunku do UE i powodami, którymi się ten kraj kierował, starając się o członkostwo. Wiodącym motywem były w przypadku Republiki Czeskiej starania, by za pośrednictwem politycznej integracji z Zachodem dopiąć politycznego uznania zachodniego charakteru kraju. Obronne i gospodarcze pobudki były wtórne, choć patrząc z zewnątrz tworzyły one pianę złudzeń procesu akcesyjnego. Pierwotnie chodziło o walkę o potwierdzenie narodowej tożsamości, ostatecznie niezbyt skuteczną, gdyż wbrew formalnej integracji z UE Republika Czeska do dziś dla mieszkańców Europy Zachodniej nie przestała być częścią Wschodu. O czym wie każdy, kto czytuje chociażby brytyjskie gazety. Dążenie do potwierdzenia własnej zachodniej tożsamości zapewne odgrywało swoją rolę również w przypadku innych środkowoeuropejskich państw (o czym świadczy hasło „powrót do Europy”, podzielane przez cały region), nigdzie jednak nie dominowało tak wyraźnie, jak w Republice Czeskiej. Wśród obywateli całej Europy Środkowej to właśnie Czesi najmocniej czuli się naturalną częścią Zachodu, i na wypadek, gdyby mieszkańcy Europy Zachodniej nie rozumieli tego, musimy im na ten fakt zwrócić uwagę uzyskaniem oficjalnego członkostwa w ich klubie, co jednak stanowi czystą formalność. Wskutek domniemania Czechów, iż z ich rzekomo zachodniej kultury i historii automatycznie wynika prawo do bycia uważanym za część Zachodu, powstała ich frustracja związana z długimi rozmowami akcesyjnymi, którym towarzyszyła krytyka niedociągnięć ze strony Unii Europejskiej. Owa frustracja przekuła się na przełomie tysiąclecia w fenomen czeskiego liberalnego eurosceptycyzmu, który dominuje wśród czeskiej prawicy, znacząco się różniąc na przykład od eurosceptycyzmu polskiego. Potwierdzanie narodowej tożsamości będące najsilniejszą motywacją integracji jest jednocześnie powodem, dla którego Czesi nigdy głębiej się nie zastanowili nad pozytywną treścią własnego członkostwa w UE.
Upadek eurosceptycyzmu
Po 2005 r., w wyniku zbiegu kilku czynników, czeski prawicowy eurosceptycyzm nieco podupadł. Po pierwsze nadeszła epoka przedkryzysowej putinowskiej Rosji, z asertywną polityką zagraniczną, finansowaną wysokimi dochodami z eksportu ropy i dążącą do kompensacji poniżenia, jakim był rozpad Związku Radzieckiego. Wielu czeskich prawicowców, którzy swoje poczucie przynależności do Zachodu zawsze łączyli z dystansowaniem się od Rosji, zaczęło raptem uważać za niestosowne podważanie europejskiej integracji, skoro o to samo bardzo intensywnie zabiega również rosyjska dyplomacja. Premier Mirek Topolánek starał się skłonić eurosceptyków we własnej partii, by ci wsparli Traktat z Lizbony, argumentując, że jego odrzucenie oznaczałoby realizację interesów Moskwy. Oprócz symbolicznego wymiaru sprawy niektórzy Czesi zaczęli się wtedy obawiać możliwego odnowienia rosyjskiej imperialnej presji, przypominając sobie, że jednym z powodów wejścia kraju do UE było usiłowanie uzyskania kolejnego zabezpieczenia w postaci instytucjonalnego umocowania wśród zachodnich państw. Po drugie, w grę weszło bezpieczeństwo energetyczne, narażone między innymi na próby wykorzystania przez Rosję kontroli nad dostawami Europie energetycznych surowców do realizacji własnych politycznych celów, zawierających także fragmentację UE. Po doświadczeniu z powtarzającym się kryzysem zabezpieczenia dostaw gazu ziemnego także niektórzy czescy eurosceptycy zaczęli się domagać wypracowania europejskiej polityki energetycznej. Z czego wynika, że kiedy przychodzi co do czego, symboliczna polityka jest porzucana w poszukiwaniu pragmatycznych rozwiązań. Czeska prawica, która poza tym nie zostawiała na Brukseli suchej nitki, raptem zaczęła się domagać pogłębienia integracji w sferze zdominowanej dotąd przez narodowe rozwiązania. Po trzecie, Stany Zjednoczone odeszły od wcześniejszej dezaprobaty wobec budowania autonomicznej europejskiej obronności, wręcz do niej zachęcając, co transatlantyzującym eurosceptykom dało do myślenia. Przy czym jeszcze w latach 90. wydawało się, iż na porządku dnia jest jasny wybór: albo spójne i efektywne NATO, albo europejska polityka bezpieczeństwa i obrony. Amerykanie, włącznie z liberalną administracją Clintona, uprzedzali, że wzmacnianie europejskiej obronności podważy znaczenie NATO, niepotrzebnie będzie dublować jego potencjał i doprowadzi do dyskryminacji państw spoza UE. Dziś sytuacja jest odwrotna i główny nurt obu amerykańskich partii politycznych wyraża otwarte wsparcie dla autonomicznej europejskiej obrony. Powodem tego przesunięcia akcentów jest rozpacz Amerykanów wywołana długofalowym obniżaniem europejskich wydatków na obronę i podupadającym wojskowym potencjałem Europy. Przepaść pomiędzy USA i Europą jest dziś na tyle szeroka, że zagraża sensu NATO jako koherentnego wojskowego sojuszu. Przy czym Amerykanie starają się co najmniej od piętnastu lat zmusić Europejczyków, by ci poprawili ów stan, inwestując więcej i lepiej w swoją obronę. W ramach Sojuszu w ostatnich latach uroczyście zainicjowano aż kilka programów mających na celu motywować Europejczyków do poprawy. Wszystkie zawiodły, a dzisiejsza sytuacja jest gorsza niż kiedykolwiek wcześniej. Stany Zjednoczone doszły więc do konkluzji, że europejska obrona jest ostatnim instrumentem mogącym coś zaradzić. Ufając jednocześnie, że jej rozwój znajdzie odbicie w podniesieniu militarnych zdolności poszczególnych państw UE, należących w większości również do NATO.
Co wspierać?
Jaką formę zewnętrznej roli UE miałaby więc Republika Czeska i inne państwa Europy Środkowej wspierać od chwili, kiedy zostanie przezwyciężony obecny nadzwyczajny kryzys i integracja europejska będzie chyba uratowana, jakkolwiek w nieco odmiennym kształcie? W każdym przypadku jest jasne, że rozdmuchane plany lat 90., zmiany UE w światowe mocarstwo, ostatecznie upadły. O ile Europejczycy zamierzają na scenie globalnej wciąż realizować własne interesy, pozostaje im tylko polegać nadal na partnerstwie z USA. Najważniejszym interesem, który na nadchodzące dziesięciolecia podzielają Europejczycy i Amerykanie, jest włączenie wzmacniających się siłowych biegunów, przede wszystkim Chin i Indii, w istniejący polityczny i gospodarczy ład świata, jaki Zachód stworzył po II wojnie światowej i jaki nadal dobrze mu służy. Dobrobyt i bezpieczeństwo Europy i Ameryki zależy od bezpieczeństwa globalnych szlaków transportowych, funkcjonowania rynków towarowych i finansowych, otwartości kluczowych złóż surowców strategicznych, stabilności globalnej infrastruktury komunikacyjnej i istnienia wielostronnych instytucji służących wyjaśnianiu sporów i negocjowania rozwiązań. Znaczenie tych globalnych zależności jest w Europie Środkowej tylko rzadko brane pod uwagę. Przy czym ekonomiczne przetrwanie w pełni zależy od tego, czy opisany globalny liberalny ład będzie stabilny i sprawny. Trzy czwarte ogółu czeskiego PKB wytwarza eksport, przede wszystkim do Niemiec. Jeżeli Niemcy nie będą nadal masowo eksportować swoich produktów do pozaeuropejskich obszarów, przede wszystkim do Chin i Stanów Zjednoczonych, nie będzie też Republika Czeska eksportować do Niemiec. Wynikiem byłby raptowny spadek stopy życia w kraju. Funkcjonowanie globalnego politycznego i gospodarczego ładu, realizującego interesy Republiki Czeskiej i innych państw europejskich, oczywiście wcale nie jest automatyczne i trzeba je aktywnie zabezpieczać. W ostatnich dwóch wiekach rolę tę spełniały hegemoniczne mocarstwa, najpierw Wielka Brytania, później Stany Zjednoczone. Okres turbulencji w polityce międzynarodowej lat 1914-1955 można rozumieć jako walkę o przejęcie tej roli po Wielkiej Brytanii, z której ostatecznie wyszły zwycięsko Stany Zjednoczone. Interesem wszystkich zachodnich państw, włącznie z Republiką Czeską, jest, by zachodzącemu dziś przesunięciu globalnej mocy w kierunku Chin i innych rosnących mocarstw nie towarzyszyły podobnie krwawe wydarzenia. Zadaniem Zachodu, w spełnianiu którego powinni brać udział Amerykanie i Europejczycy, jest wykorzystać kilka pozostających lat własnej siłowej i gospodarczej przewagi, wciągając nowych graczy w istniejący już ład. Właśnie to stanowi najważniejsze zadanie związane z międzynarodowym zaangażowaniem Unii Europejskiej. Ma ku temu szereg predyspozycji, ponieważ gra toczy się przede wszystkim na polu gospodarki, gdzie integracja zaszła najdalej. Nie obejdzie się jednak bez współpracy między USA i UE. Tylko razem ma Zachód wystarczającą przewagę, by potrafił nadać kształty globalnemu ładowi. W ten sposób ważność współpracy transatlantyckiej dziś, w czasach względnego mocarstwowego upadku USA i Europy, paradoksalnie narasta. Jednoczącym faktorem jest, że Stany Zjednoczone i Europa tworzą ekonomicznie i politycznie najbardziej połączoną część świata, i na przykład wielkość amerykańskich inwestycji w Europie i europejskich w USA wielokrotnie przewyższa skalę zachodnich inwestycji w Chinach i Indiach. Jest jasne, że rola państw Europy Środkowej w polityce globalnej jest stosunkowo marginalna. Wynik rozwoju światowych wydarzeń ma jednak dla nich kluczowe znaczenie, a ich przynależność do UE przedstawia efektywny instrument, którym mogą się posługiwać, o ile znajdą ku temu odwagę i zdolności. Jeżeli potrafią to Finlandia czy Niemcy, dadzą radę również Republika Czeska czy Węgry. Warunkiem jest jednak uporządkowanie przez nich najpierw własnego podwórka.
Autor jest dyrektorem Centrum stosunków transatlantyckich szkoły wyższej CEVRO Institut w Pradze
|