Zdzisław Krasnodębski
Republikanizm po komunizmie – utopia czy alternatywa? Tekst z wydanej przez Ośrodek Myśli Politycznej pracy zbiorowej Władza w polskiej tradycji politycznej - http://omp.org.pl/ksiazka.php?idKsiazki=13
Republikańskie idee Republika jest wspólnotą suwerennych, wolnych, równych wobec prawa obywateli, rządzoną prawami, które oni sami sobie nadają. W przeciwieństwie do liberalizmu, republikanizm przyjmuje, że aby być wolnym, nie wystarczy być wolnym od faktycznych ingerencji ze strony innych, lecz trzeba być niezawisłym, nie podlegać dominacji. Podkreśla też znaczenie udziału wolności zbiorowej w polityce i suwerenności narodu. Zgodnie ze znanym rozróżnieniem i zaleceniem poczynionym przez Izajasza Berlina w słynnym eseju Dwa pojęcia wolności, liberalizm troszczy się przede wszystkim o wolność negatywną, rozumianą jako wolność od ingerencji ze strony innych ludzi. W tym rozumieniu wolności im mniej ktoś się do nas wtrąca, im mniej ingeruje w nasze sprawy, tym bardziej jesteśmy wolni. Berlin poszedł śladem Thomasa Hobbesa, który definiował wolność jako brak zewnętrznych przeszkód dla ruchu i odniósł tę definicję także do działań ludzkich. Na pytanie, czy więcej wolności jest w Istambule rządzonym przez sułtana, który był wprawdzie władcą absolutnym i despotycznym, ale pozostawiał wiele swobody swoim poddanym, czy w małej miejskiej republice Lucca, której obywatele wprawdzie wybierali swoje władze, ale te kontrolowały wiele spraw tyczących życia jednostek, Hobbes odpowiadał, że to mieszkańcy Istambułu cieszą się większą wolnością. Liczy się bowiem nie tyle udział w decyzjach podejmowanych przez większość, co zakres swobody jednostki. W tym sensie można być bardziej wolnym w dyktaturze niż w demokracji, w państwie podbitym niż w państwie niepodległym, na przykład w zaborze pruskim niż w I lub II Rzeczypospolitej. Z punktu widzenia liberalizmu kierującego się tylko pojęciem wolności, nie ma sensu walczyć o niepodległość narodową wtedy, gdy jest się już obywatelem państwa gwarantującego wolności obywatelskie i gospodarcze. W republikańskim rozumieniu wolność oznaczać musi nie tylko brak ingerencji, lecz także brak dominacji – niezależność. Jak wskazują niektórzy współcześni intepretatorzy republikanizmu, jak np. australijski filozof polityki Phillip Petitt – zależność od kogoś, nawet jeśli bezpośrednio nie miesza się on w nasze sprawy, już jest stanem naruszającym wolność. To dlatego mieszkańcy Lukki byli bardziej wolni od poddanych sułtana. To dlatego nawet jeśli car, cesarz lub kajzer byli łaskawi i liberalni, Polacy nie byli wolni, dopóki Polska nie odzyskała niedległości. Rozróżnienie między wolnością pozytywną i negatywną przyjmowane we współczesnej filozofii politycznej zdominowanej przez liberalizm nie jest do końca jasne i było z różnych stron podważane. Wykazywano – jak na przykład Gerald MacCallum, Jr. w klasycznym już artykule Negative and positive Freedom – że pojęcie wolności ma zawsze tę samą potrójną strukturę – ktoś jest wolny od czegoś, by coś robić lub nie robić, by kimś stać się lub nie stać się. W istocie nie ma więc czystej wolności negatywnej, „wolności od czegoś”, która nie byłaby także wolnością „do czegoś”. MacCallum twierdzi, że w istocie ludzie różnią się tylko rozumieniem działających podmiotów, celów i środków, a nie pojęciem wolności[1]. Także znany w Polsce kanadyjski filozof Charles Taylor wskazywał na niejasność tak zdawałoby się oczywistego pojęcia wolności negatywnej. Jeżeli wolność jest mierzona tylko ilością zakazów, to łatwo dojść do wniosku, że w Londynie, gdzie ruch uliczny regulowany jest licznymi światłami, jest mniej wolności niż było w komunistycznej Tiranie, gdzie w ogóle nie było regulatorów ruchu drogowego. Nie liczy się zatem tylko liczba zakazów. Musimy wprowadzić jakościowe rozróżnienia, odróżniać zakazy mniej lub bardziej istotne, działania mniej lub bardziej ważne, co zdaniem Taylora prowadzi do zatarcia różnicy między pojęciami wolności negatywnej i pozytywnej[2]. Republikańskie rozumienie wolności nie da się jednak pomieścić w liberalnym dyskursie, zakładającym rozróżnienie wolności negatywnej i pozytywnej, jak realizacji właściwego sposobu życia i urzeczywistnienia wyższego „ja”. Republikańskie pojęcie wolności nie jest bowiem wolnością negatywną, a zarazem nie powinno się go utożsamiać z pozytywnym pojęciem wolności. Republikanizm nie wyklucza wolności jednostki od ingerencji ze strony innych, wolności negatywnej. Także w republice jednostka mogła się nią cieszyć. Jednak sądzono, że ta wolność jest możliwa tylko w wolnym państwie. A prawdziwie wolne państwo to republika. Zatem tylko jeśli żyję w wolnej republice, mogę również cieszyć się pełną wolnością indywidualną. Wolność jednostki nie jest więc możliwa bez solidarności obywateli republiki, bez dbania o jej suwerenność, bez gotowości podporządkowania – w pewnych sytuacjach – swojego osobistego interesu interesowi ogólnemu. Tak więc pewne formy ingerencji, zgodne z prawem, nie są ograniczeniem wolności. Republikańskie pojęcie wolności jest bogatsze, pełniejsze niż pojęcie liberalne. Według włoskiego badacza tradycji republikańskich Maurizio Viroliego, liberalne pojęcie wolności jest tylko pozostałością po republikanizmie, pewną jego częścią, resztką: Republikanizm rozwinął (…) złożone pojęcie politycznej wolności, w której zawarte są liberalne i demokratyczne postulaty, tak że można z drugiej strony powiedzieć, iż liberalizm i demokracja są tylko zubożonymi wersjami republikanizmu.[3] Republikańscy myśliciele wskazywali także na to, że los republiki zależy od cnoty obywateli – virtus civili, od ich poczucia dobra wspólnego, od ich patriotyzmu. Republikanizm jest nie tylko teorią wolności, lecz także teorią namiętności, zwraca uwagę na znaczenie oratorstwa, retoryki, której celem jest zmobilizowanie obywateli, poruszenie ich uczuć. Pozwala odrzucić racjonalistyczny przesąd teorii demokracji deliberatywnych i innych podobnych teorii, takich jak teoria Jürgena Habermasa, które mają skłonność do redukowania polityki do zupełnie racjonalnych debat, tak jakby była ona wielkim seminarium uniwersyteckim.
Utopia, a może nawet szkodliwa poza? Czy jednak próby odnowy republikanizmu w Polsce mają jakąś szansę powodzenia? Czy jest on realną alternatywą wobec liberalizmu, czy raczej mrzonką, ułudą, sztucznym pomysłem? Odpowiedź wydaje się oczywista: republikanizm jest raczej utopią, a nie alternatywą. Gdzie bowiem widać ducha republikańskiego w dzisiejszej Polsce? W Polsce apatii politycznej, Polsce spalikotyzowanej i skorumpowanej, w Polsce polityki, w której inscenizacja zastąpiła realność, w której liczy się wizerunek i „marketing polityczny”? Oddaje to współczesny język polityczny, który wzbogacił się o takie nowe słowa, jak „lans”, „obciach”, „ściema”, „wtopa”, „piar”, „wylaszczyć się” itd. Oczywiście zawsze możemy powołać się na przeszłość, na tradycje Rzeczypospolitej, ale czyż Polska nie jest krajem zerwanej ciągłości, jak pokazywał w swej książce Esej o duszy polskiej Ryszard Legutko, gdzie rządzi prostak i panuje brzydota? Od Pierwszej Rzeczypospolitej dzielą nas traumatyczne wydarzenia – rozbiory, powstania, II wojna światowa, niemal całkowicie zniszczone elity, przesunięte granice. Utraciliśmy resztki kresów, Lwów i Wilno. A potem jeszcze komunizm przeorał polską rzeczywistość i świadomość. Wydaje się więc, że z dawnymi Polakami łączy nas niewiele więcej, niż ich samych z Rzymianami, na których tak chętnie się powoływali. Co więcej, przecież zasadnie można twierdzić, że współcześni Polacy w przeważającej części są potomkami włościan, a więc raczej spadkobiercami mentalności chłopskiej, pańszczyźnianej, mentalności przyziemnego trwania, niż szlacheckiej, republikańskiej. W dodatku w czasach obecnych, w pluralistycznym społeczeństwie, liberalizm polityczny wydaje się jedyną realistyczną filozofią publiczną, a w czasach europejskiej integracji myślenie o Polsce jako samodzielnej republice – niebezpieczną ułudą, skazującą nas na konflikty z sąsiadami, brak skuteczności w polityce zagranicznej i naruszanie ducha współpracy transnarodowej. Mówienie o polskim republikanizmie wydaje się więc jedynie kolejną zabawą intelektualną, przebieraniem Polaków w historyczne kostiumy. Nie jest to zabawa niewinna, gdyż pozbawia Polaków tak im potrzebnego realizmu, uniemożliwia modernizację, która znowu stała się ulubionym słowem-kluczem, tajemniczym szyfrem, znakiem rozpoznawczym obozu rządzącego. Jak ostrzegał znany publicysta: Wystarczy, że paru patetycznych oszustów z obszaru polskiej polityki lub życia intelektualnego, którzy z mylenia klęsk ze zwycięstwami po prostu utrzymują się na co dzień przy życiu, wychowa sobie młodych następców. A ci, zamiast poszukiwać realnych granic, na które dzisiejszy potencjał Polski i Polaków naszą politykę skazuje, zaczną rozkoszować się estetycznymi fantazjami na temat «silnych idei», sarmackiego republikanizmu, imperialnego ducha pierwszej Solidarności czy niewyczerpanego potencjału pokolenia JP2. Niczego takiego w latach 80. nie było. Była polityczna przegrana i ogromna cena zapłacona za klęskę.[4] Inny, bardziej poważny autor pisał w krytycznej recenzji mojej Demokracji peryferii: Republikańska retoryka I Rzeczpospolitej ukrywała rządy oligarchii i powszechną korupcję, praktycznie wmontowaną w ustrój państwa. Z publicystyczną przesadą rzec można, że ostatni wielcy republikanie w starym stylu to pokolenie egzekucjonistów z końca XVI wieku. Nie lepiej przedstawiała się zresztą sytuacja w innych nominalnych republikach europejskich rządzonych przez potężne rody przy wykorzystaniu swej klienteli. (…) Czy ideały republikańskie wywierały jakiś wpływ na polityczne działania, ani Skinnera, ani Pococka bynajmniej nie interesuje – pytanie to pozostawiają historykom. Nie może to jednak nie interesować tych, którzy idee te chcieliby wskrzesić, przyjmując, że nie chodzi tylko o to, by jedne podniosłe słowa zamienić na inne. Kiedy więc krytycy liberalizmu mówią o renesansie tradycji republikanizmu, to powinni o samej tradycji myśleć na sposób Oakeshotta, który za Burkem widzi w niej skumulowane doświadczenie działań politycznych. Tak rozumiana tradycja została jednak w Polsce definitywnie zerwana w rezultacie rozbiorów; po powstaniu listopadowym stała się politycznym programem głównego nurtu emigracji niepodległościowej, ale na przełomie wieków znajdziemy ją już tylko w retrospektywnych fragmentach dzieł literackich.[5] Cóż można przeciwstawić tym argumentom? Czy republikanizm miałby być tylko jeszcze jedną ideologią bez pokrycia? Wymysłem inspirowanym lekturami modnych autorów – Arendt, Pococka, Skinnera, Sandela czy Pettita? W dodatku nawet z tych lektur, a przynajmniej ich większości, można wyciągnąć wniosek, że republikanizm jest tradycją anachroniczną, mało przydatną w czasach współczesnych. Polityka, jaką uprawiano w dawnych republikach, jeśli wierzyć myślicielom takim, jak Arendt, nie miała wszak na celu tego, co dzisiaj jest jej głównym zadaniem – efektywnego osiągania celów gospodarczych, modernizacji, rozwoju społecznego. Czy tego chcemy, czy nie, musimy uznać, że nowoczesność jest związana z dominacją tego, co społeczne, inwazją życia i jego konieczności w sferę działań, a człowiek, jak pisała Arendt, rozumie sam siebie przede wszystkim jako homo laborens – istota pracująca i homo faber – twórca techniki. Można oczywiście tak jak Arendt ubolewać, że oznacza to zatracenie istoty polityczności, ale wynika ono przecież z rozwoju historycznego naszej cywilizacji, z rdzenia naszej kultury. Przecież sama Arendt stwierdzała, iż: Nadzieja, aby zastąpić działanie wytwarzaniem i zawarta w niej degradacja polityki jako środka do osiągnięcia jakiegoś innego celu, leżącego poza tym, co polityczne – w starożytności ochronę dobrych przed panowaniem złych, ogólnie rzecz biorąc, a w szczególności ochronę filozofów przed panowaniem tłumu, w średniowieczu zbawienie duszy, w nowożytności produktywność i postęp społeczny – jest tak stara jak tradycja myślenia politycznego.[6] Wydaje się więc oczywiste, że polityka jako wspólne działanie musi ustąpić miejsca sprawnemu administrowaniu i zarządzaniu lub – z drugiej strony – panowaniu, a więc narzucaniu woli jednostki innym i sile militarnej. Byłoby naiwnością sądzić, że można wrócić do greckiej polis czy wyidealizowanej Rzeczypospolitej.
Droga do Rzeczypospolitej Fakt, że dawne republiki nie były idealne, że często de facto stawały się oligarchiami, nie jest rozstrzygający, ostatecznie także liberalne demokracje daleko odbiegają od liberalnych ideałów, a nie sądzimy, byśmy tylko z tego powodu mieli odrzucać liberalizm. Nieprzekonujący jest także argument przerwanej tradycji, gdyż łatwiej można wrócić do tego, co zostało przerwane, niż importować idee, które pochodzą z zupełnie innych kontekstów kulturowych i instytucjonalnych. Co byśmy bowiem nie powiedzieli, nie mamy – my, Polacy – silniejszych i szlachetniejszych niż republikanizm tradycji politycznych, państwowych (za równie silną można uznać co najwyżej mentalność postkolonialną lub komunistyczną). Nie możemy zmienić przeszłości, nie możemy wymyślić sobie jakiejś innej, lepszej. To właśnie byłby brak realizmu, naiwność i woluntaryzm. Jest faktem, że państwo polskie rozwijało się inaczej niż państwa w zachodniej części kontynentu europejskiego. Patrymonialne państwo Piastów zmieniło się w monarchię stanową, a potem w Rzeczpospolitą. Od początku szesnastego wieku stała się Rzeczpospolita szlachecką i za taką uchodziła w świadomości ówczesnych Polaków, mimo że nadal miała króla, który był jednak królem z woli narodu, a nie tylko Boga – Boga tylko o tyle, o ile wola Boska objawiała się w woli narodu. Ściśle rzecz biorąc już od śmierci Kazimierza Wielkiego w 1370 r., w Polsce – w Koronie – król był wybierany, a do czasu śmierci Władysława Jagiełły w 1434 r., króla wybierano w interregnum[7]. Pojęcie wolności, które dominowało w Rzeczypospolitej Obojga Narodów przypominało to, które historycy idei odnaleźli we włoskich republikach miejskich. Najistotniejsza była wolność polityczna jako możliwość współdecydowania o stanowionych prawach. Rzeczpospolita była największą w dawnej Europie wolną republiką. Państwo nie było „Lewiatanem”, czymś całkowicie wyniesionym poza społeczeństwo polityczne, poza naród polityczny, lecz było rozumiane jako jego wspólne dobro, podtrzymywane wspólnym działaniem. Rzeczpospolita miała, zgodnie z tym, co przyjmowano w klasycznym republikanizmie, ustrój mieszany, w którym ogromną rolę odgrywał sejm. Obywatele porównywali ją ze starożytnym Rzymem, z Wenecją, z Niderlandami. Z ich punktu widzenia monarchie nie były wolnymi krajami, ale odstraszającymi przykładami zniewolenia, gdzie nie było wolności słowa, szlachcic mógł zostać wtrącony do więzienia bez wyroku sądowego, a rząd ingerował w gospodarowanie[8]. W Polsce król panował nad wolnymi ludźmi, był dominus dominatium, a zasada pełni praw obywatelskich całego stanu szlacheckiego była – obok takich zasad, jak unikanie rozstrzygnięć skrajnych przez dążenie do kompromisu oraz tolerancja dla różnowierców – fundamentem staropolskiej polityki[9]. Gdy wzorem nowoczesności stała się od XVII wieku monarchia absolutna, Rzeczpospolita zaczęła wydawać się anachroniczna. Jednak taka ocena ustroju Rzeczypospolitej pojawia się dopiero wtedy, gdy słabnie jej pozycja: „jeszcze w pierwszej połowie XVII wieku wielu pisarzy politycznych i myślicieli odnosiło się nie tylko z aprobatą, ale nawet z entuzjamem”[10] do ustroju Rzeczypospolitej. W Polsce mimo podziwu dla potęgi monarchii sympatie były zawsze przy tych, którzy przeciwstawiali się tej potędze – przy Anglikach w walce ze Stuartami, przy Francuzach, dokonujących rewolucji, przy Amerykanach[11]. Mimo to potem w polskiej świadomości zapisały się przede wszystkim te próby reform, które zmierzały do wzmocnienia władzy króla, a nie do wzmocnienia elementu demokratycznego, co zapewne jest wynikiem doświadczeń związanych z utratą niepodległości. Ale wzmocnienie państwa mogło się dokonać na różne sposoby. Jak zauważa znawca przedmiotu: W Polsce od wieku XVI podejmowane były próby wprowadzenia rządów typu dobrze zorganizowanego państwa. W istniejącej mieszanej formie rządów, demokratyczny czynnik odgrywał olbrzymią rolę, niemniej jednak nie miał on możliwości wytworzenia własnej skutecznej instytucji centralnej poprzez reformę sejmu. (…) Co jest ciekawe, że o ile reformy wychodzące od dołu, od społeczności szlacheckiej, nazywa się łatwo anarchizującymi, albo warcholskimi, o tyle reformy idące w kierunku absolutystycznym, mimo istnienia negatywnego przykładu francuskiego czy rosyjskiego, moskiewskiego, wciąż są postrzegane jako dodatnie. Jest to dla mnie dziwne, niemniej taka tendencja rzeczywiście istnieje, choć jest przecież w jakiś sposób oderwana od tego podstawowego założenia polskiej tradycji systemu wartości – co w końcu uznaje się za najbardziej istotne: wolność czy poddaństwo?[12] Wynika to między innymi z wpływu dominującej interpretacji historii europejskiej, w której absolutyzm uznany jest za konieczny szczebel rozwoju. W historiografii krajów zaborczych, która się do dominacji tej interpretacji przyczyniła, od samego początku wolności obywateli Rzeczypospolitej przedstawiano jako aberrację i zacofanie. Z punktu widzenia nowoczesnego absolutyzmu, Rzeczpospolita była niepojętą anomalią, którą trzeba było zlikwidować, by zaraza nie przeniosła się na innych. Heinrich Treitschke w swojej Deutsche Geschichte im neuzehnten Jahrhundert wydanej w 1879 r. pisał o „gnijącym państwie sarmackiej szlachty”[13]. Zabór przez Prusy miał być wyzwoleniem i gwarancją dobrobytu: Nieszczęsny lud Wielkopolski i Mazowsza po raz pierwszy od wieków mógł teraz doznać błogosławieństwa sprawiedliwej i troskliwej administracji. Szlachcic stał się wreszcie poddanym państwa, musiał podporządkować się powadze prawa, chłop i Żyd mogli znów wykuwać swą przyszłość, poświęcając się pokojowej pracy, nie drżąc przed batem szlachcica.[14] Od I Rzeczpospolitej dzielą nas polityczne katastrofy, cięcia i przerwy w polskiej historii, przede wszystkim w dziejach polskiej państwowości, ale swoistość polskiej kultury politycznej i instytucji politycznych jest niezaprzeczalna, a analogie do przeszłości uderzające. Na pewno związek Polaków z ich republikańską tradycją, która przetrwała w kulturze wyższej i popularnej, jest większy niż z importowanym z zagranicy liberalizmem czy jakimiś intelektualnymi nowinkami. Nic w tym dziwnego. Nie ma bowiem, na przykład, żadnego powodu, dla którego nie miałbym czuć więzi z Janem Stanisławem Krasnodębskim, zelantem z sejmu grodzieńskiego, protestującym przeciw uznaniu II rozbioru – przecież sytuacje, w których przyszło mu działać wcale nie są odległe od tych, z którymi miało i ma do czynienia moje pokolenie. Trudno nie zgodzić się z uczestnikami liberalnego Kongresu Wolności (maj 2010), którzy przerażeni duchem republikańskiej wspólnoty, jaka ich zdaniem objawiła się w czasie żałoby po katastrofie smoleńskiej, biadali, że dla ich liberalizmu niewiele jest miejsca w Polsce.
Trwanie tradycji Jak twierdzą historycy i socjologowie kultury, kod kulturowy nie zmienia się tak szybko, jak byśmy sądzili. W takich krajach, jak Francja czy Niemcy, które także przeszły wielkie przemiany, ciągle widać jego stałe cechy. Dlaczego więc w Polsce miałoby być inaczej? To prawda, że pamięć historyczna to także pamięć habitualna, że nie jest tylko dyskursywna, lecz jest zapisana w sposobach zachowania, ale wcale nie muszą to być formalne instytucje. Mogą to być zwyczaje i utarte sposoby reagowania ludzi. Jest przy tym rzeczą oczywistą, że kultura polityczna w żadnym kraju nie jest jednolita. Zawsze łączy różne wątki, czasami sprzeczne, zwalczające się nawzajem. Republikańska tradycja może być tylko jednym z nich i to także pełnym wewnętrznych napięć i konfliktów. To, że nie doceniamy siły tej tradycji w Polsce, wynika z tego, że Polakom trudno jest opisać własną kulturę. Z odleglejszej perspektywy widać wyraźniej jej cechy szczególne – zarówno dobre, jak i złe. Przed paru laty dwaj australijscy politolodzy John Dryzek i Leslie Holmes badali dyskursy polityczne w trzynastu krajach postkomunistycznych, stosując dość wyrafinowaną metodę – tak zwaną „Q-methodology”. W Polsce stwierdzili istnienie trzech rodzajów politycznego dyskursu. Są to: a) obywatelski republikanizm (civic republicanism), b) kierowana demokracja (guided democracy) – co można uznać za zradykalizowany republikanizm, c) zobojętniała większościowość (disaffected majoritarianism). Pole polskiego dyskursu wyznaczone jest przez te trzy typy myślenia, przy czym ten pierwszy jest dominujący. Tylko w Czechach stwierdzono występowanie myślenia republikańskiego – choć w mniejszym stopniu. Pewne jego elementy zauważono w Gruzji i na Słowacji. Polski republikanizm przypomina – zdaniem Dryzka i Holmesa – republikanizm głoszony przez Hannah Arendt. Jak pisali autorzy: Polski czynnik Obywatelskiego Republikanizmu jest najbardziej bezpośrednim następcą «polityki prawdy» , którą uprawiała Solidarność, gdy stanowiła społeczeństwo obywatelskie w opozycji do komunistycznego reżimu. Ten dyskurs jasno odrzuca komunistyczną przeszłość i jest bardzo moralistyczny w swych oczekiwaniach wobec osób publicznych. Definiuje on obywatelstwo w kategoriach akceptacji zasad demokratycznego państwa, a nie na bazie etnicznej lub religijnej.[15] Inne elementy, które odkryli badacze, to preferencja dla mieszanego rządu i rządów prawa, ideał aktywnego obywatelstwa ożywionego duchem tego, co wspólne, rozumienie polityki nie tylko jako ścierania się partykularnych interesów, zwłaszcza materialnych, koncentracja na dobrach publicznych, ale też nastawienie prorynkowe. Skrytykowali oni innych badaczy, mówiąc o nich: obserwatorzy Polski (…) którzy postrzegają możliwość uprawiania demokratycznej polityki jedynie w kategoriach partii promujących materialne interesy odłamów ludności są dziedzicami zagranicznego liberalizmu, a nie rodzimego polskiego republikanizmu.[16]
Republikańska mentalność Polaków W polskiej historii wyraźnie przejawia się neorepublikańskie rozumienie wolności jako braku dominacji i wolności udziału w polityce (ale także jako sobiepaństwa, działania wbrew ogólnym regułom), a nie tylko jako wolności od ingerencji. Nie ma więc w polskiej tradycji opozycji między wariantem republikanizmu ateńskim, kładącym nacisk na uczestnictwo, a neorzymskim, podkreślającym znaczenie prawa[17]. Swoistość polskiej tradycji politycznej widać, gdy porównamy ją z innymi krajami. We Francji na rozumienie wolności wpłynęła walka Oświecenia przeciw Kościołowi oraz rewolucja przeciw ancien régime. We francuskim pojmowaniu wolności dominuje wolność w sferze kultury jako możliwość używania rozumu wyzwolonego z wszelkich tradycyjnych ograniczeń oraz wolność polityczna jako uczestnictwo w ustanawianiu praw wyrażających wolę ogólną. Mniejsze znaczenie miała wolność ekonomiczna oraz wolność zrzeszania się w stowarzyszenia. Natomiast niemieckie rozumienie wolności zakłada z jednej strony wolność w sferze wewnętrznej jako sferze jednostkowego doskonalenia się (Bildung) oraz wolność rozumianą jako podleganie ogólnym prawom państwowym. W niemieckiej tradycji to państwo jest gwarantem wolności. Wolność gospodarcza, podobnie jak w przypadku Francuzów, nigdy nie odgrywała istotnej roli w świadomości Niemców. Inaczej jest w tradycji amerykańskiej, gdzie wolność gospodarcza pełni centralną rolę, a wolność polityczna jest pojmowana jako z jednej strony niezależność od państwa, z drugiej zaś jako uczestniczenie we władzy[18]. Amerykanie – twierdził Leonard Krieger, autor m.in. znanej książki o „niemieckiej idei wolności” – przypisują ogromne znaczenie zarówno wolności „cywilnej”, jak i politycznej. Chodzi im zarówno o zapewnienie swoich praw przeciwko państwu, jak i udział w decyzjach państwa, co jego zdaniem nigdy nie występowało z podobną siłą w Europie Zachodniej, gdzie swobody cywilne uzyskano przed wolnościami politycznymi. Pojęcie wolności, które dominowało w Rzeczypospolitej Obojga Narodów przypominało to, które historycy idei odnaleźli we włoskich republikach miejskich. Rzeczpospolita była największą w dawnej Europie wolną republiką. Najistotniejsze w polskim rozumieniu były i są: wolność polityczna jako możliwość współdecydowania o stanowionych prawach oraz wolność jako możliwość przeciwstawienia się państwu, a nawet woli większości, jeśli wola ta zdawała się uzurpacją lub zamachem na wolność jednostki. Polskie rozumienie wolności w sferze kultury nie oznaczało – jak francuskie – wyzwolenia spod autorytetu Kościoła ani radykalizmu intelektualnego. W dziedzinie gospodarczej, to możliwość „pracy na swoim”, bez ingerencji państwa. Polska wolność to także możliwość postępowania według swego widzimisię, na tym również polegało staropolskie sobiepaństwo, zakładające także głębokie poczucie równości uprawnień – równość godności „szlachcica na zagrodzie” niezależnie od statusu ekonomicznego. W okresie schyłku Rzeczypospolitej i po rozbiorach pojawiła się tak charakterystyczna dla polskiej kultury sprzeczność między wolnością jednostki a wolnością zbiorową – sytuacja wymagała podporządkowania wolności jednostek celowi nadrzędnemu, jakim było najpiew utrzymanie, a potem odzyskanie wolności zbiorowej, niepodległości państwa. Dążenie do uzyskania niezawisłości – a nie rozszerzenie sfery wolności jednostki – motywowało polskie powstania. Polska walka o niepodległość nie była jednak wyrazem kolektywizmu, na przykład etnicznego nacjonalizmu – wszak chodziło o przywrócenie Rzeczypospolitej, a więc także wolności jako swobody jednostki w ramach politycznej wspólnoty. Dopiero potem nadano Rzeczypospolitej sens państwa narodowego i to w znaczeniu państwa etnicznego, prepolitycznego narodu. Republikańskie rozumienie wolności można odnaleźć w pierwszej Solidarności, kiedy tyle mówiono o odzyskaniu podmiotowości przez społeczeństwo. Dlatego zresztą oskarżano ją o kolektywizm, o to, że nie była ruchem wyzwalającym jednostki. Jak pisał Andrzej Walicki: Ogólnonarodowy charakter «Solidarności» nakazuje (…) postawić pytanie, czy nie było tu także nieświadomej akceptacji tradycyjnie polskiego i archaicznego pojmowania narodu, to jest widzenia narodu jako gigantycznej wspólnoty, niemalże rodzinnej, nie tylko politycznej, ale również moralnej, i dlatego też zdolnej w zasadzie do jednomyślnego i bezpośredniego decydowania o własnych losach.[19] Wydaje się to jednak nieporozumieniem wynikającym z niezrozumienia związku między wolnością zbiorową i wolnością jednostki oraz z niedoceniania wolności jako możliwości udziału w procesach politycznych i stanowieniu prawa. Dzisiaj można widzieć oddziaływanie republikanizmu w pewnych formach polskiego eurosceptycyzmu. Z republikanizmem polskim wiąże się także niechęć do państwa, do silnej władzy, do ingerencji biurokracji w życie rodzinne, gospodarcze, a nawet polityczne. Nie jest to tylko skutek doświadczeń czasów zaborów lub importowanego liberalizmu. Lęk przed władzą absolutną jest stałą cechą polskiej kultury politycznej. Podobnie jest z uznawaniem wyższości ustroju mieszanego. Szymon Starowolski w dziele Polonia sive status Regni Poloniae description wydanym w Kolonii w 1632 roku tak o nim pisał: Tak więc król Polski i pan najwyższy wszystkich prowincji podległych Koronie, jakbykolwiek był potężny, to jednak obowiązany jest żyć w ryzach prawa i uchwał senatu, i choć samo ogromne królestwo władzy monarszej jest poddane, niemniej czujna wolność szlachecka tak majestat królewski, jak i autorytet senatu poniekąd miarkuje i w ten sposób prawa równości określają i króla, i wszystkie stany królestwa. A chociaż u wszystkich jest stała i niewzruszona wola strzeżenia publicznych wolności i zakresu władzy monarszej, jednak królewski majestat tak wszyscy razem czczą, kochają i szanują, że bez jego rozkazu niczego zupełnie w Rzeczypospolitej nie czynią, a dla jego bezpieczeństwa i sławy, życia i dobra osobistego wszyscy przelać krew są gotowi[20] I chociaż wiemy, jaki zbieg okoliczności kształtował konstytucję III RP, to i dzisiaj mamy ustrój mieszany – ani prezydencki, ani gabinetowy. Tylko szacunek dla prezydenta i majestatu Rzeczypospolitej nie zawsze jest wystarczający. Polacy interesują się polityką w sposób rzadko spotykany w Europie, ale jest to zainteresowanie swoiste, niekoniecznie przekładające się na działalność w organizacjach politycznych czy nawet na udział w wyborach. Jednak w sytuacjach kryzysowych następuje chwilowy zryw, często nawet bardzo dobrze zorganizowany. Przypomina to dawne konfederacje lub rokosze, działanie na zasadzie pospolitego ruszenia. Polacy przywiązani są do równości politycznej. Jeszcze na sejmie 1699 roku, kiedy już wyraźna była oligarchia magnacka, podjęto uchwałę, że nie ma szlachty mniejszej i większej, że in aequalite takiego podziału nie ma i być nie może. Równość – równość godności „szlachcica na zagrodzie”, niezależnie od bogactwa i stanowiska – do dziś widać w sposobie, w jaki Polacy traktują ludzi rządzących krajem. Ci, którzy rządzą i ci, którzy rządom podlegają, czują się sobie równorzędni. W wielu państwach obywatele są ciągle jeszcze poddanymi, zawierzają swoje losy instytucjom, politycy są postrzegani jako reprezentanci władzy zwierzchniej. Polacy zaś mają szczególny, powiedziałbym lekceważący, stosunek do autorytetu i władzy. Każdy obywatel sam jest politykiem, a co drugi taksówkarz myślicielem politycznym. Nie znam też kraju, w którym dziennikarze telewizyjni tak rozmawialiby z ludźmi władzy, jak w Polsce. Nie ma także wyraźnej odrębności między państwem a społeczeństwem, między polityką a działalnością obywatelską. Państwo zwierzchnie było państwem obcym, zaborczym, Rzeczpospolita istniała dalej jako tożsame z obywatelstwem „państwo podziemne”. Obecnie polskie społeczeństwo obywatelskie również nie jest społeczeństwem „cywilnym”, wyodrębnionym poza sferę polityczną. Organizacje pozarządowe są podmiotami politycznymi. Ruchy obywatelskie gładko przekształcają się w partie polityczne, a czasami mają większe znaczenie polityczne niż one. Polska polityka pozostała sporem o wartości oraz o etos. Polacy myślą normatywnie o polityce w kategoriach dobra wspólnego, nawet jeśli są bardzo krytyczni wobec politycznych realiów, co wyraża się m.in. w potępieniu prywaty. Wyraźny jest również dystans wobec partii politycznych postrzeganych jako reprezentanci interesów partykularnych. Polska kultura nie jest kulturą postheroiczną. Wartość patriotyzmu, choć czasami podważana, nadal jest szeroko uznawana. Wprawdzie wielu Polaków wypisało się i wypisuje z polskości, ale postawy takie, jak Jana Potockiego, który narzekał w liście z 10 października 1809 roku: „Patriotyzm w Polsce jest chorobą, którą co pokolenie musi się zarazić. Urodziłem się wśród tej epidemii, która zrujnowała moich ojców, potem sam zrujnowałem się, a teraz widzę ruinę następnego pokolenia”[21], nie zostały zapisane w pamięci zbiorowej. Jak wiadomo, Hannah Arendt, która jeszcze przed współczesnym renesansem republikanizmu odsłoniła nam bogactwo dawnej republikańskiej myśli i praktyki politycznej, pomijała niemal zupełnie w swoim opisie polis świat zewnętrzny. Polityka zagraniczna nie jest według niej żadną polityką, bo zakłada stosowanie przymusu, ale przecież te wielkie czyny, które są zapamiętywane jako nieśmiertelne, to także czyny w obronie ojczyzny, w walce z wrogami. Patriotyzm to niemal zawsze także patriotyzm walki i w tym sensie kultura republiki nie może być postheroiczna. Absolutna niemal dominacja polityki wewnętrznej, skoncentrowanie się na sobie, mała chęć ekspansji i podboju, pasywność w polityce zagranicznej – to także stałe cechy polskiej tradycji politycznej. Polska jest polonocentryczna, w gruncie rzeczy niezainteresowana światem zewnętrznym, nie chce w nim odgrywać aktywnej roli. Znamiennym wyjątkiem są dzisiaj regiony i państwa, które kiedyś wchodziły w skład Rzeczypospolitej. Nie ma także w polskiej polityce dążenia do uniwersalności. Rzeczpospolita nigdy nie chciała objąć „całego świata”, a polska tożsamość ukształtowała się w oporze przeciw zakusom Świętego Cesarstwa Rzymskiego. W tym sensie nie była imperium, które zakłada uniwersalistyczną misję imperialną, podbój świata. Rzeczpospolita nie była ani imperium, zniewalającym i wyzyskującym peryferie, ani państwem narodowym. Była Rzecząpospolitą wielu narodów w sensie etnicznym, ale także Rzecząpospolitą jednego w końcu narodu politycznego – wolnych Polaków.
Wspólna przestrzeń, wspólna pamięć Republikanizm przypomina nam, że polityka jako działalność wolnych ludzi jest możliwa tylko jako lokalna, w ograniczonej wspólnocie. Jak przekonywała Arendt, ograniczenie przestrzeni jest warunkiem wolności i polityczności: przestrzeń publiczna nie staje się polityczna, dopóki nie jest zabezpieczona w mieście-polis, to znaczy związana z konkretnym miejscem, które trwa dłużej niż owe pamiętne czyny i imiona ludzi, którzy ich dokonali, i tym samym może przekazać je przyszłym pokoleniom. Miastem tym, które oferuje trwałe miejsce śmiertelnikom oraz ich ulotnym czynom i słowom, jest polis. Jest ono polityczne i tym samym różne od innych osiedli (…) ponieważ zostało celowo zbudowane wokół przestrzeni publicznej, agory, gdzie wolni ludzie mogli spotykać się jako równi sobie.[22] Jak długo trwa wspólnota, trwa Polska, tak długo polityka jest możliwa. Działania polityczne tworzą historię – opowieść. Czyny bohaterów żyją w tej opowieści, zostają zakodowane we wspólnocie politycznej, w republice i jej dziejach. Jak długo ona istnieje, są one nieśmiertelne – i nieśmiertelni są Żółkiewski i Sobieski, Kościuszko i Sowiński, powstańcy warszawscy, Fieldorf i Popiełuszko, choć my, w przeciwieństwie do Arendt sądzimy, że także ich czyny zapisane są w boskim scenariuszu. To, że bohaterowie umarli lub że ponieśli klęskę, nie ma nic wspólnego z kultem śmierci, bo chociaż zginęli, są nieśmiertelni. Nikt nie napisał o tym lepiej niż Jarosław Marek Rymkiewicz w Kinderszenen. W polis, w republice, słowa są także czynami, stąd znaczenie retoryki, oratorstwa, poezji: „najważniejsza forma wolnego życia zmienia się z działania w mowę, z wolnych czynów w wolne słowa”[23]. Ale nie oznacza to, że czyn zastąpiło gadulstwo, słowa zakryły rzeczywistość, że jest to oznaka dekadencji. Słowa nie są tylko bezsilnym zaklinaniem rzeczywistości lub substytutem czynu: „mowa (…) jest formą działania, a nasza klęska może stać się wielkim czynem, jeśli skierujemy przeciw niej słowa, choćbyśmy ginęli”[24]. Trudno w zasadzie o lepsze oddanie tego, co tak wiele razy zdarzyło się w polskiej historii, kiedy klęski, dzięki słowu i pamięci, stawały się wielkimi czynami i – ostatecznie – zwycięstwami. Inną cechą jest to, że w republice celem polityki jest sama polityka. Gdzie jednak znaleźć dzisiaj ową gospodarczą bezinteresowność, która jak podkreślała Arendt, jest istotą działań politycznych. Polis zakładała oikos, gdzie obywatel polis zaspokajał swoje potrzeby życiowe. Nie przypadkiem podobną strukturę miała Rzeczpospolita. Szlachecki majątek nie podlegał państwowej regulacji i ingerencji, interwencja państwa w gospodarkę uchodziłaby za despotyzm. Stawał się coraz bardziej sferą prywatną szlachcica, podległą jego jurysdykcji. Pracą zajmowali się przede wszystkim chłopi, wytwarzaniem – rzemieślnicy, handlem – cudzoziemcy: Żydzi, Ormianie i Szkoci. Co byśmy nie powiedzieli o ciężkiej „doli chłopa pańszczyźnianego”, położenie niewolnika w starożytnej Grecji lub Rzymie, a także na plantacjach na południu Stanów Zjednoczonych na pewno nie było lepsze. Jeśli dzisiaj znajdujemy jakieś ślady owej bezinteresowności, to w dominacji w polskiej polityce agonu, rywalizacji o władzę, kosztem rozwiązywania problemów społecznych czy gospodarczych. W republice polityczne działanie jest przede wszystkim odgrywaniem wielkich czynów na scenie politycznej[25]. Polityka służy samoprezentacji, ekspresji tożsamości, jest wyrazem ducha agonalnego, mierzeniem się z innymi, z zasady równymi, w stosunku do których chcemy się wyróżnić dążeniem do okrycia się choćby przelotną sławą. Skłonność do wielości słów bierze się stąd, że władza jest czymś, co kształtuje się pomiędzy ludźmi, trzeba ich przyciągnąć, zmobilizować, przekonać do swego autorytetu. Dlatego wielkie znaczenie ma oratorstwo oraz teatralność. A tego do dziś nie brakuje w polskim życiu politycznym. Teatralność życia publicznego we współczesnej Polsce przybiera karykaturalne formy kosztem rzeczowego wymiaru polityki. Oceniamy polityków według sposobu prezentacji, wyglądu, sposobu wysławiania się, a nie według umiejętności rozwiązywania konkretnych problemów. Stąd tak wielka rola mediów. Palikotyzacja życia publicznego jest zdegenerowaną formą tego ekspresywnego i performatywnego wymiaru polityki.
Uwiąd woli politycznej Dziedzicząc republikańską tradycję dziedziczymy bowiem także jej słabości. Kontynuację można zauważyć także w stałości problemów, z którymi się borykamy, takimi jak bezwład, bałagan, skłonność do anarchii i sobiepaństwo, realizowanie własnej wolności bez zwracania uwagi na ogólne reguły i dobro wspólne. Największym problemem Polski po 1989 r. jest ten sam, który trapił nas od końca XVI wieku – słabość władzy centralnej. Dzisiaj historycy są zgodni, że przyczyną upadku Rzeczypospolitej nie była ani kontrreformacja, ani zacofanie gospodarcze, lecz degeneracja władzy państwowej, degeneracja państwa[26]. Ustrój republikański jest bowiem niezwykle wymagający wobec obywateli. Wolność rozumiana jako wolność od dominacji, jest czymś, co wymaga znacznie większej wrażliwości i umiłowania swobody niż wolność od ingerencji. Los republiki zależy od cnoty obywateli. Republika może istnieć tak długo, jak długo jej obywatele uznają ją za wartość nadrzędną. Można więc powiedzieć, że jest to ustrój szczególnie podatny na zepsucie. Wiedzieli o tym polscy historycy, analizujący przyczyny spektakularnego upadku Rzeczypospolitej. Stanisław Kutrzeba słusznie zauważał, że taki ustrój wymagał „rozumu stanu nie tylko u jednostek stojących na czele, ale u ogółu szlachty”[27]. A Władysław Konopczyński, pisząc o XVI wieku, podkreślał: Despotyzm nie wymaga innych cnót prócz posłuszeństwa; polska wolność żądała rozumu stanu, ofiarności, czujności od setek tysięcy. Tych starczyło w jednym pokoleniu, zabraknie w następnych. Jakikolwiek też nad narodem unosił się «duch dziejów Polski», ku czemukolwiek ta «Polska szła», nadludzkich zadań, jakie je postawił Wiek Złoty, spełnić taką, jaką była, nie mogła. Od degradacji uratować ją mógłby tylko albo cud władzy, narzucający się wolnym duchom, albo jeszcze większy cud obywatelskiego wychowania.[28] Odrzucając cud władzy Polska była zdana na jakość obywateli. Siła Rzeczypospolitej zależała od charakteru jej obywateli, od ich cnót: Ojczyznę ludzi małych, ciemnych, znieprawionych, ot takich Matuszewiczów, mógł przepić książę Panie Kochanku, mógł sprzedać Podoski lub Poniński. Ojczyzny duchów mocnych, umysłów jasnych, nie zgubiłby żaden zdrajca ani szaleniec. Chodziło o to, aby w Polsce jak najmniej było obywateli typu matuszewiczowskiego, jak najwięcej serc staropolskich a głów europejskich.[29] Niestety duchów mocnych i umysłów jasnych zabrakło, ale można też mieć wątpliwości, czy głowy europejskie dałoby się połączyć ze staropolskimi sercami, skoro w te europejskie głowy wbijano zupełnie inne rozumienie państwa, nie inaczej niż dzisiaj. A i dzisiaj serce staropolskie i głowy europejskie rzadko łączą się w tym samym ciele. Polska upadła, ponieważ Polacy zawiedli jako obywatele. Zabrakło woli politycznej, by utrzymać Rzeczpospolitą, co związane było z osłabieniem poczucia dobra wspólnego, bez którego republika rządzona przez obywateli, zwłaszcza republika otoczona państwami rządzonymi absolutystycznie, kierującymi się jedynie racją stanu i niemuszącymi liczyć się ze zdaniem poddanych, nie ma szans na przetrwanie. Wybitny polski socjolog Franciszek Bujak, który zdecydowanie odrzucał tezę, że przyczyną rozbiorów była słabość gospodarcza, także doszedł do wniosku, że kluczową rolę odgrywał czynnik polityczny: Rozstrzygającym, według mojego zdania, momentem dla upadku Polski był brak silnej i rozumnej woli do utrzymania się przy niepodległości państwowej w warunkach, w jakich się Polska znajdowała w XVIII wieku. Polska jako państwo uległa przemocy, bo przestała spełniać elementarne obowiązki względem siebie, a kiedy nareszcie, niemal po upływie całego wieku, przypomniała sobie te obowiązki, było już za późno; drapieżcy czym prędzej przystąpili do ostatecznego rozszarpania swej zdobyczy.[30] Ten brak woli politycznej przejawił się w uległości, z jaką przyjęto utratę niepodległości. Wszak rozbiory zostały zaakceptowane przez Polaków – polski sejm i polskiego króla. Sejm zatwierdzał rozbiory, król ostatecznie abdykował i udał się do Petersburga – słusznie nie został pochowany na Wawelu. W tym sensie zabory były legalne i miały znamiona dobrowolności. Jak pisze współczesny znawca literatury tej epoki: Każdy z zaborców występował oficjalnie jako legalny i prawowity władca swoich nowych poddanych, rozpoczynając panowanie nie w wyniku zbrojnej agresji i opanowania siłą obcego państwa, lecz po formalnej abdykacji poprzedniego króla Polski i pokojowym objęciu ziem, które rzekomo kiedyś już do niego należały i które obecnie ponownie obejmuje we władanie na zasadzie pokojowej inkorporacji.[31] W pamiętnikach Jędrzeja Kitowicza znajdujemy opisy niejednego homagium, w którym Polacy potulnie składali hołd nowym władcom. Dowiadujemy się z nich, że warszawiacy zdecydowanie woleli Moskali niż oszczędnych i zapobiegliwych Prusaków, moskiewsko-polskie pojednanie było więc łatwiejsze: Moskale weszli do Warszawy z zdobyczą, czyli rabunkiem niezmiernym całej Polski i Litwy (…) wnieśli do niej świeży rabunek nieszczęśliwej Pragi; będąc narodem żarłocznym i hulaszczym tak jak i Polacy, dzielili te wszystkie zdobycze z kupcami, z rzemieślnikami, piekarzami, rybakami, rzeźnikami, muzykantami, komediantami, niewiastami publicznymi i innymi osobami do zbytku, marnotrawstwa i rozpusty służącymi, które to pożytki z Moskalów ciągnione i wysysane wybiły im wprędce z głowy okrucieństwa w całym kraju i na ostatniej Pradze spełnione; osiadła w sercach własnego dobra chciwych przyjaźń i przywiązanie do Moskalów.[32] Ta słabość do Rosjan i skłonność do wybaczania im rzezi także przetrwała do naszych czasów. Brak oporu stanowił jedną z najbardziej charakterystycznych cech upadku Rzeczypospolitej, co sprawiło, że łatwiej było potem zaborcom twierdzić, że Polska przestała istnieć sama z siebie, zmarła śmiercią naturalną. Jak pamiętamy, ten sam argument, że państwo polskie przestało istnieć, wysuwał Związek Radziecki w 1939 r., uzasadniając wkroczenie 17 września na tereny Rzeczypospolitej. Niestety, jeśli chodzi o koniec XVIII wieku, argument ten nie był pozbawiony dozy słuszności. Jak pisze autor klasycznego studium na temat II rozbioru Polski: „Pierwszy rozbiór miał to do siebie, że stanowił jedyny wypadek podziału państwa” przez państwa, które „nie prowadziły z nim wojny, i że nastąpił bez uprzedniego rozlewu krwi”. Można traktować to, podobnie jak II rozbiór, jako przykład „moralnej degeneracji zmurszałego systemu monarchicznej Europy”[33]. Ale też można uznać za szczególną hańbę dla Polaków, za świadectwo ich degeneracji moralnej, bo oddali swoją wolność i Rzeczpospolitą bez przelewu krwi. Także w 1792 roku Polacy nie wykazali się wolą walki: wojna polsko-rosyjska była doprawdy żałosnym widowiskiem. Cóż można sądzić o narodzie, który zmuszony do podjęcia walki w obronie własnej niepodległości, a nawet samego istnienia, ulega w ciągu dwóch miesięcy zaledwie stutysięcznej armii nieprzyjaciela.[34] Polska upadła, gdyż zabrakło Polakom woli obrony i determinacji: Nasuwa się (…) nieodparty wniosek, że mimo powszechnego i gorącego zapału patriotycznego naród polski nie znalazł w sobie, ani w swych przywódcach, ani tym bardziej w swym królu, niezłomnej woli, nieustraszonej odwagi, gotowości postawienia wszystkiego na jedną kartę bez względu na konsekwencje i chęci zdecydowanego działania, co jedno mogłoby może go zbawić. Brak wybitnej indywidualności na czele państwa był istotnie bardzo bolesny; lecz nie bez winy było także całe społeczeństwo.[35] Sejm grodzieński – ostatni sejm Rzeczypospolitej – był sejmem hańby i upadku. Tylko nieliczni zelanci starali się zachować godność. Jak donosił naoczny świadek: Miasto w stanie oblężenia, ulice jego i przedmieścia zapchane rosyjskim żołnierstwem i kozakami, wszędzie obozy, widety, patrole. Mimo to wszystko rauty, obiady, bale, wieczerze itd., ciągną się długim, nieustającym szeregiem.[36] Poczucie korupcji, zdrady i zwycięstwa postpolityki budziło protesty nielicznych. Jak widzę – mówił w Grodnie do króla jeden z zelantów – wszedłeś, królu, zdradą i lubieżnością na tron, panujesz zdradą i kończysz obmierźle i bezwstydnie. Życie swoje zwojowałeś między kobietami, ale dla ojczyzny przez utarczki zgon przysposobiłeś, jaki mamy przed sobą. Niechże cię z takim żalem faworytyki schowają, z jakim ty smutkiem ojczyznę w grób zagrążyłeś.[37] Istniało wtedy, jak się wówczas mówiło, czwarte mocarstwo podziałowe – sami Polacy, którzy chcieli się wzbogacić łupami po Rzeczypospolitej. Niemiecki historyk F. J. Holzwarth pisał: Pensje, gratyfikacje, dzierżawy dóbr skasowanego zakonu jezuitów i królewskich posypały się na popleczników nowego stanu rzeczy; liczne zastępy moralnie podupadłych obywateli stanowiły, każe to wyznać prawda historyczna, czwarte mocarstwo podziałowe, zgarniające łupy po Rzeczpospolitej[38]. Po wyliczeniu całego szeregu polskich osobistości, zdrajców pobierających pensje od obcych dworów, współczesny literaturoznawca przypomina, że: Rozmiary zdrady przybrały (…) zasięg przerażający. Ówcześni patrioci poczęli je traktować wręcz jako przypadłość narodową Polaków, ich wrodzoną skazę duchową i zarazem fatum dziejowe.[39] Dlatego tak ważne było powstanie kościuszkowskie. Choć przegrane, pozwoliło na odzyskanie narodowej godności, pozwoliło przetrwać Rzeczpospolitej, Polsce w pamięci i etosie jej obywateli, choć nielicznych. Śród samych «nowych poddanych» nie brakło chęci pogodzenia się z losem. Zniszczenie kraju w r. 1794 wywołało pragnienie spokoju i bezpieczeństwa za każdą cenę; odetchnięto więc swobodniej pod nowemi rządami, szczególnie w zaborze rosyjskim, gdzie szkół i sądów cywilnych nie tykano, a szlachcie nawet fikcyj sejmików i wyborów dozwolono. A w zaborze pruskim zyskano względy szerokim kredytem i niebawem była cała szlachta wielkopolska obdłużona. Tylko Austrja, bankrutująca finansowo i moralnie (z powodu szumowin swojej biurokracji) dawała się obu «Galicjom» we znaki podatkami, rekrutem i niemczeniem zawziętem (w szkole nawet). Zwolna zapominali małoduszni w Polsce (…) o Polsce.[40] Należy bowiem pamiętać, że w XIX wieku suwerenna Polska, niepodległa Rzeczpospolita była wartością tylko dla części Polaków. Jerzy Łojek twierdził, że konieczne jest stworzenie pojęcia „polskiego ruchu antyniepodległościowego” w XIX wieku. Sądził on, że dążenia niepodległościowe były dziełem jedynie części świadomych politycznie warstw społecznych. Inna część uważała, że stan podległości lepiej zabezpiecza jej interesy polityczne i gospodarcze. Polacy nie odzyskali niepodległości, gdyż się o nią konsekwentnie nie dobijali: Typowy «model» powstania polskiego w XIX wieku to wybuch wywołany przez stosunkowo nieliczną grupę spiskową z następującym nieuchronnym przechwyceniem kierownictwa walki przez środowiska zainteresowane w stępieniu radykalizmu politycznego powstania i prowadzeniu walki jedynie jako demonstracji politycznej dla wywołania interwencji mocarstw zachodnioeuropejskich. Programy walki o pełne wyzwolenie narodowe własnymi siłami były z reguły tylko utopiami, powstającymi w środowiskach pozbawionych realnego wpływu na wypadki. Albowiem odzyskanie niepodległości drogą «totalnej» wojny narodowej musiałoby pociągnąć za sobą daleko idący przewrót społeczno-polityczny w nowym państwie polskim.[41] Ale to ruch niepodległościowy, a nie antyniepodległościowy, wszedł do kanonu polskiej kultury i motywował kolejne pokolenia spiskowców. Być może więc Winston Churchill miał więcej racji niż historyczni pesymiści, gdy w przemówieniu wygłoszonym w Izbie Gmin 1 października 1939 roku wypowiedział pamiętne słowa: Dusza Polski jest niezniszczalna (…) i Polska pojawi się znowu jak skała, która może zostać na chwilę zalana przez falę przypływu, ale pozostanie skałą.
Republikanizm przyczyną upadku? Czy to jednak nie ustrój republikański skazał Polskę na upadek? Tak sądził chyba Władysław Konopczyński, który na zjeździe historyków w roku 1930 mówił, że przyczyną upadku Polski był partykularyzm interesów, który dzisiaj chwalony jest w niektórych wariantach liberalizmu: Utożsamiono interes Polski z sumą interesów poszczególnych obywateli, a jej wolność z sumą swobód, utwierdziwszy się zaś w tym poglądzie, poczęto traktować każdego króla (…) jako przeciwnika (…) Po wtóre, nie zrozumiano tej głębszej, dla wielu niezgłębionej prawdy, że wolność zarówno jednostkowa, jak i zbiorowa, oznacza przede wszystkim zależność od woli własnej, a dopiero potem, w konsekwencji, niezawisłość od woli cudzej… Niepodległość buduje się od wewnątrz, a ochrania od zewnątrz. Trzeba mieć co kochać, aby dla tej miłości nieść życie na szaniec. Otóż szlachta najprzód zubożyła i osłabiła swoje zbiorowe ja przez dogadzanie egoizmom pojedynczym, potem jednostronnie dostrzegła niebezpieczeństwo raczej we własnym monarsze niż we władcach sąsiedzkich; wreszcie, gdy doszło do samoobrony, nie znalazła w swym wyjałowionym jestestwie sił potrzebnych do odparcia zamachu.[42] Konopczyński twierdzi, że dopiero brutalny nacisk Rosjan sprawił, że Polacy zaczęli odróżniać niepodległość narodową od swobody osobistej i że w polszczyźnie nie było słowa niepodległość – wprowadził je dopiero Konarski w 1733 roku w formie łacińskiej jako independentia[43]. Wylicza się również inne wady narodowego charakteru, na przykład brak indywidualizmu: Zwykło się mówić o polskim indywidualizmie, którego rzekomo kwintesencją było liberum veto. Fatalne nieporozumienie! Indywidualizm, tj. rozbicie narodu na jednostki, zrobił swoje: zniweczył nam prawodawstwo i rząd, ale indywidualności on nie wychował. Wręcz przeciwnie, w atmosferze sejmików, pod rządem jednomyślności, dla niepsucia bratniego nastroju musiała wszelka osobowość milczeć, niwelować się, giąć się i łamać, bo inaczej zepsułby się sejmik i straciłaby na tym sprawa publiczna.[44] W latach osiemdziesiątych z krytyką polskiego indywidualizmu wystąpił Andrzej Walicki. Nie chodziło mu jednak o wzmocnienie ducha zbiorowego i władzy państwowej przez wzmocnienie indywidualności, lecz – zgodnie z liberalizmem – o jego osłabienie, by ją wyzwolić. Twierdził on, iż Polacy w gruncie rzeczy hołdowali wolności starodawnej – wolności zbiorowej, a nie wolności indywidualnej. Etos demokracji szlacheckiej był wprawdzie antyautorytarny, ale nie indywidualistyczny, gdyż oczekiwano, że mniejszość podporządkuje się większości nie tylko prawnie, ale i moralnie. Inną negatywną cechą Polaków było skupienie się na prywatności, sielankowość, czyli jak byśmy dzisiaj powiedzieli – zajęcie się „grillowaniem”. Na pokładzie sielskiego, ziemiańskiego żywota w przestworzach wschodnich, przy ekstensywnej gospodarce, wśród bezmiaru pól, gajów, łąk i wód rozwinęła się iście polska beztroskliwość i obojętność na wszystko, co nie zagraża wprost naszemu domowemu szczęściu. Bez wielkich namiętności, bez całopalnych ofiar, bez tragicznego szamotania się z losem, bez targających dusze wątpliwości płynęło miękko życie staropolskie. Rozrzedzona ludność żyła jakby jakąś rozrzedzoną kulturą.[45] W tych warunkach rozwinęło się niedbalstwo i lenistwo, w sferze praktycznej i w sferze intelektualnej. Z lenistwem rąk roboczych szło w parze lenistwo myśli i woli. Wyłazi ono wszędy – przez dziury i łaty sejmowego prawodawstwa, przez niejasne, nieśmiałe konstrukcje myśli politycznych, przez źle pomyślane projekty polityczne.[46] Od tej pory niewiele się zmieniło, o czym świadczy ustawodawstwo w III RP, stan jej uniwersytetów i polityki. Tak więc polska tradycja nie jest jednoznaczna. Ma również swe słabości i swe zalety. Z jednej strony może skłaniać do negowania znaczenia wolności jednostki, z drugiej strony prowadzić do negacji lub niedoceniania znaczenia władzy centralnej i wspólnych działań politycznych, a tym samym niepodległości narodowej i państwowej. Samo myślenie jednak w kategoriach charakteru narodowego, przywar mentalnościowych, jest świadectwem oddziaływania tradycji republikańskiej, która od postawy obywateli uzależnia los państwa. Dzisiaj jednak inaczej możemy oceniać polski ustrój, uznawany kiedyś przez historyków – na przykład przez Konopczyńskiego – za główną przyczynę upadku państwa, gdyż to systemy polityczne gwarantujące wolność jednostki i jej współudział w rządzeniu państwem uchodzą za wzór, punkt końcowy politycznej modernizacji. Nikt też nie sądzi, by były one z natury rzeczy nieefektywne i skazane na porażkę w starciu z państwami autorytarnymi lub totalitarnymi. Wręcz przeciwnie – ruch Solidarności, rok 1989 pokazały, że ustroje wolnościowe są silniejsze niż autorytaryzm i totalitaryzm, że wolność zwycięża despotyzm. Dopiero dzisiaj, w związku ze światowym kryzysem, islamizmem i wzrostem potęgi Chin, ta optymistyczna konkluzja poddawana jest w wątpliwosć.
Nadal aktualne Historia toczy się jednak dalej i republikanizm przybiera nowe formy. Niewątpliwie współczesne demokracje bardziej przypominają Rzeczpospolitą niż absolutne monarchie, które kiedyś uchodziły za wzór politycznej nowoczesności. Dzisiaj nasza krytyka reżimów autorytarnych opiera się niemal na tych samych argumentach, jakie wysuwali staropolscy publicyści polityczni przeciw absolutyzmowi. I nie jest sprawą przypadku, że renesans zainteresowania republikanizmem zbiegł się w czasie ze schyłkiem totalitaryzmu. Przyczyna, dla której często negatywnie oceniane są republikańskie tradycje Polaków, jest jasna – utrata niepodległości. Jak pisał Konopczyński: Zagadnienie być czy nie być w rzędzie państw niepodległych stawało przed Polakami trzykrotnie: w zaraniu dziejów, kiedy chodziło o niezależność od Św. Cesarstwa; po okresie podziałów, kiedy się łączyło ze sprawą zjednoczenia dzielnic oraz powrotu pod rządy Piastowskie spod hegemonii Czech; trzeci raz w XVIII, XIX i XX wieku bez przerwy, przy ogólnym nastawieniu odpornym wobec Rosjan.[47] Ani wiek XIX, ani wiek XX nas nie rozpieszczał. Nie brakowało okazji do dramatycznych wyborów. Nie tylko sprzyjającym okolicznościom, ale i silnej woli politycznej zawdzięczamy, że w 1918 r. odzyskaliśmy niepodległość i – jak wtedy mówiono – polski „kanarek zjadł trzy koty”, czyli trzy mocarstwa zaborcze. Konopczyński mógł nie wiedzieć, pisząc przytoczone słowa, że wkrótce w 1939 r. zagadnienie niepodległości znowu stanie przed Polakami. W czasie II wojny światowej okazało się, że II Rzeczpospolita sprawiła, iż Polacy znaleźli tyle sił w „swym jestestwie”, by podjąć walkę o niepodległość. Wzbogacenie i wzmocnienie „zbiorowego ja” to największe chyba dokonanie II RP, choć i ono nie uchroniło nas przed przegraną. Zagadnienie „być czy nie być w rzędzie państw niepodległych” pojawiło się przed Polakami i po 1945 roku, i po 1989 roku. Także dzisiaj Polska „podmiotowa”, silne państwo nie jest bynajmniej celem wszystkich Polaków – również tych, którzy należą do nielicznych warstw politycznie świadomych, nie mówiąc już o całych rzeszach politycznie nieświadomych. Odnowienie cnót republikańskich pozwoliłoby wzmocnić polskie państwo. Czym są bowiem w gruncie rzeczy obecna „postpolityka”, dążenie do decentralizacji oraz ostrzeżenia przed silnym państwem mnożone w mediach, jak nie nową formą degeneracji państwowości? A niedawne walki z prezydentem Kaczyńskim, reprezentującym koncepcję solidarnego i silnego państwa, przypominały walkę między „wolnością”, czy raczej ukrytą pod nazwą „liberalizm” samowolą, a „majestatem” reprezentującym całość Rzeczypospolitej. Drugą przyczyną negatywnego nastawienia do republikanizmu jest dzisiejsza niechęć do idei wolności narodu oraz do patriotyzmu, szerzące się wśród inteligencji przekonanie, że w Polsce ponury, opresywny kolektyw ciąży nad jednostką, że naród i religia krępują ją, ograniczają jej swobodę. XIX i XX wiek skłaniał nas do myślenia w kategoriach wolności narodu, a nie wolności jednostki, ale dzisiaj w czasach – jak się twierdzi – końca państwa narodowego i zmierzchu suwerenności – takie myślenie jest zupełnie anachroniczne. Ktoś, kto chce bronić wolności zbiorowej, uchodzi za nacjonalistę, choćby odrzucał etniczne rozumienie narodu, był krytykiem tradycji endeckiej i zwolennikiem Unii Europejskiej jako związku państw. Po 1989 roku wydawało się, że w celu „unormalnienia” Polaków, zmodernizowania Polski, należy wyzwolić ich od niej, zindywidualizować, uwolnić od ciężaru zbiorowego obowiązku, pozbyć się nadmiaru patriotycznych uczuć. Ale wbrew przekonaniom panującym w kręgach liberalno--lewicowych i lewicowych, to nie wolności jednostki są dzisiaj zagrożone – co oczywiście nie znaczy, że nie należy o nie dbać, bo wolność nie jest czymś danym raz na zawsze. Zagrożona jest wolność zbiorowa, wolność Rzeczypospolitej, gdyż wielu Polakom wydaje się ona zbędnym historycznym rekwizytem, inna, znaczna ich część żyje ciągle na poziomie prepolitycznym, jak kiedyś chłopi pańszczyźniani – w tym sensie Polacy są ciągle narodem niedokończonym. Niedocenianie wolności Polski jako warunku wolności Polaków jest wzmacniane przez obecne procesy europeizacji i globalizacji. Idea suwerennej Rzeczypospolitej jako dobra wspólnego jest negowana przez ideologie transnarodowe. Może więc się zdawać – i wielu Polakom się zdaje – że Polska to tylko dość przypadkowe ramy, w jakich toczy się życie jednostek, że jest ona niekonieczną i w przyszłości zbędną strukturą pośrednią między regionem czy stronami rodzinnymi (nazwanymi „małą ojczyzną”), a szerszymi, europejskimi strukturami. W istocie jednak stanowi ona nie tylko wartość samą w sobie i dobro zbiorowe – mimo integracji europejskiej – lecz jest także gwarancją naszej wolności indywidualnej. Polacy przekonywali się o tym wielokrotnie po 1795 r. Nic nie wskazuje na to, że po 1989 r. świat zmienił się tak bardzo, aby tamto nasze fundamentalne doświadczenie straciło swą ważność. Oczywiście można rzec, że republikanizm jest utopią. Wydaje się jednak, że jest on raczej „regulatywną ideą”, do której odnosi się polską rzeczywistość – tak jak Amerykanie odnoszą swoją rzeczywistość do ideału „Ameryki”. W jakimś sensie jest on zarazem utopią – czy też raczej niedościgłym ideałem – i alternatywą tego, co aktualnie istnieje. Republikanizm uświadamia nam, że liberalizm nie ma monopolu na wolność, że jest on tylko specyficzną, zubożoną wykładnią ludzkiej wolności. Republikanizm umożliwia powiązanie wolności zbiorowej z indywidualną, wyprowadza nas poza spory o sanację i endecję, poza opozycje liberalizm – autorytaryzm, socjalizm – gospodarka rynkowa, pozwala nasycić przestrzeń publiczną wartościami oraz zrozumieć nadrzędną wartość Rzeczypospolitej i zmobilizować jej obywateli do działań na rzecz jej wolności i siły. [1] G. C. MacCallum, Negative and positive Freedom, red. D. Miller, Oxford 1993, s. 100-122. [2] C. Taylor, Der Irrtum der negativen Freiheit, [w:] tegoż, Negative Freiheit, Frankfurt 1999, s. 118-144. [3] Zob. M. Viroli, Die Idee der republikanischen Freiheit, Zürich/München 1995, s. 56. [4] C. Michalski, Długie pożegnanie z „Solidarnością”, „Dziennik”, 18 października 2008. [5] A. Waśkiewicz, Republika peryferii, „Przegląd Polityczny” 2004, nr 67/68, s. 97-102, cytat s. 99-100. [6] H. Arendt, Vita activa, München 1967, s. 224. [7] Zob. J. Lukowski, The Szlachta and the Monarchy: Reflections on the Struggle inter maiestatem ac libertatem, [w:] The Polish-Lithuanian Monarchy in European Context c. 1500-1795, red. R. Butterwick, London 2001, s. 132-149, tutaj s. 133. [8] A. Grześkowiak-Krwawicz, Polish View on European Monarchies, [w:] The Polish-Lithuanian Monarchy…, dz. cyt., s. 116-131. [9] E. Opaliński, Kultura polityczna szlachty polskiej w latach 1587--1652. System parlamentarny a społeczeństwo obywatelskie, Warszawa 1995, cyt. za: W. Kriegseisen, Zmierzch staropolskiej polityki, czyli o niektórych cechach szczególnych polskiej kultury politycznej przełomu XVII i XVIII wieku, [w:] Zmierzch kultury staropolskiej, red. U. Augustyniak, A. Karpiński, Warszawa 1997, s. 14-39, tutaj s. 16. [10] Z. Wójcik, Jan Sobieski 1629-1696, Warszawa 1983 s. 519. [11] A. Grześkowiak-Krwawicz, Polish View on European Monarchies, dz. cyt., s. 128. [12] O tradycjach obywatelskich Rzeczypospolitej – rozmowa z Andrzejem Sulimą-Kamińskim, [w:] A. Nowak, Od imperium do imperium. Spojrzenia na historię Europy Wschodniej, Kraków 2004, s. 316-336, cytat s. 326. [13] Cyt. za: M. H. Serejski, Europa a rozbiory Polski, Warszawa 1970, s. 338. [14] Deutsche Geschichte im neuzehnten Jahrhundert, t. 1, s. 130-131, cyt. za: M. H. Serejski, Europa…, dz. cyt., s. 339. [15] J. S. Dryzek, L. Holmes, Post-Communist Democratization. Political Discourses across Thirteen Countries, Cambridge 2002, s. 235. [16] Tamże, s. 235-236. [17] Zob. J. W. Maynor, Republicanism in the Modern World, Cambridge 2003, s. 10-32. [18] Zob. R. Münch, Die Kultur der Moderne, Frankfurt a. Main 1986. [19] A. Walicki, Trzy patriotyzmy, Warszawa 1991, s. 35. [20] Cyt. za: Z. Wójcik, Jan Sobieski… dz. cyt. s. 13-14. [21] Cyt. za: A. Nowak, Pielgrzymi, [w:] Rodowód polityczny Polaków, Kraków 2003, s. 83-95, cytat s. 85. [22] H. Arendt, Polityka jako obietnica, Warszawa 2005, s. 151-152. [23] Tamże, s 153. [24] Tamże. [25] D. Villa, Public Freedom, Princeton and Oxford 2008, s. 311. [26] Z. Wójcik, Jan Sobieski… dz. cyt. s., 518. [27] S. Kutrzeba, Siły państwowe, [w:] Przyczyny upadku Polski, s. 131, cyt. za: M. H. Serejski, Europa…, dz. cyt., s. 264. [28] W. Konopczyński, Dzieje Polski nowożytnej, Warszawa 1999, s. 375. [29] Tamże, s. 599. [30] Cyt. za: M. H. Serejski, Naród a państwo w polskiej myśli historycznej, Warszawa 1977, s. 264. [31] P. Żbikowski, W pierwszych latach narodowej niewoli, Wrocław 2007, s. 13. [32] J. Kitowicz, Pamiętniki czyli Historia polska, Warszawa 2009, s. 653-654. [33] R. H. Lord, Drugi rozbiór Polski, Warszawa 1984 (wyd. 1 Cambridge 1915), s. 291. [34] Tamże, s. 282. [35] Tamże. [36] A. J. Rolle, Stanisław August w Grodnie, „Przewodnik Naukowy i Literacki”, Wilno 1875, cyt. za: A. Zamoyski, Ostatni król Polski, Warszawa 1994, s. 412. [37] Cyt. za: A. Zamoyski, Ostatni król Polski, dz. cyt., s. 410-411. [38] Cyt. za: P. Żbikowski, W pierwszych latach…, dz. cyt., s. 107. [39] Tamże, s. 125-126. [40] A. Brückner, Dzieje kultury polskiej, t. III, Kraków 1931, s. 423--424. [41] J. Łojek, Szanse powstania listopaodowego, Warszawa 1986, s. 136. [42] W. Konopczyński, O wartości naszej dziejowej spuścizny, Kraków 2009, s. 174. [43] Tenże, Konfederacja barska, t. 1, Warszawa 1991, s. 25. [44] W. Konopczyński, Dzieje Polski nowożytnej, dz. cyt., s. 599. [45] Tamże, s. 598. [46] Tamże. [47] W. Konopczyński, Konfederacja barska, dz. cyt., s. 23. Zdzisław Krasnodębski - Socjolog, filozof społeczny, publicysta, doktor habilitowany nauk socjologicznych, profesor Uniwersytetu w Bremie oraz Akademii Ignatianum w Krakowie, europoseł. Wykładał m.in. na Katolickim Uniwersytecie Ameryki, Columbia University, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Publikował m.in. w: „Znaku”, „Rzeczpospolitej”, „Fakcie” i „Gazecie Polskiej”. Najważniejsze publikacje: „Rozumienie ludzkiego zachowania: rozważania o filozoficznych podstawach nauk humanistycznych i społecznych” (1986), „Upadek idei postępu” (1991, 2. wydanie 2009), „Postmodernistyczne rozterki kultury” (1996), „Max Weber” (1999) „Demokracja peryferii” (2003, 2. wydanie 2004), „Drzemka rozsądnych” (2006), „Zmiana klimatu” (2006), „Już nie przeszkadza” (2010), „Większego cudu nie będzie” (2011), „Zwycięzca po przejściach" (2012). Współautor kilku wydanych przez OMP książek, m.in. "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009) i "Władza w polskiej tradycji politycznej. Idee i praktyka" (2010). |