Andrzej Walicki
Myśl Mirosława Dzielskiego – po latach 9 września 2014 roku
Przymierzam się do napisania tekstu o Mirku Dzielskim – referatu na krakowską uroczystość 10 października, z okazji 25. rocznicy Jego śmierci. Pisałem o nim już wielokrotnie. Na łamach „Critical Review” (1988) solidaryzując się z jego „hayekizmem”, a więc także z jego krytyką najszerzej pojętej „lewicy”. Dziesięć lat później w „Polityce” (Dwie prawice, luty 1998) przeciwstawiłem go dominującemu nurtowi polskiej prawicy, wyprowadzając stąd wniosek, że mimo niezmiennej sympatii do Mirka, który uważał się za prawicowca, nie mogę zaliczać się do prawicy w sensie polskim i nie zamierzam się o to starać. Nie rezygnując z liberalizmu, zacząłem przesuwać się na lewo, dystansując się od liberalizmu ekonomicznego, z którym identyfikował się Mirek. W pismach zebranych Mirka, pięknie wydanych pt. Odrodzenie ducha – budowa wolności (1995), poczęły mnie razić deklaracje w rodzaju „kocham kapitalizm”, lub „jestem za kapitalizmem, do kapitalizmu będę dążył i to każdą [?] możliwą drogą” (s. 439). Autentyczny liberalizm pojmować zacząłem nie jako legitymizację kapitalizmu, lecz jako dążenie do jego głębokiej reformy w duchu ideałów wolnościowej lewicy, broniącej ludzi nie tylko przed autokracją polityczną, lecz również przed autokracją rynku. Tak pojmowany liberalizm nie ma oczywiście nic wspólnego z neoliberalną apologią wolnego rynku i z nieodłącznym od niej dążeniem do demontażu państwa opiekuńczego. Podmiotem wolności nie jest przecież „rynek”, ale jednostka ludzka, nieredukowalna do homo oeconomicus. Hayek (pod tym względem zawsze zgadzałem się z Dzielskim) miał rację dowodząc (podobnie jak Berlin), że w liberalizmie sprawą najważniejszą nie jest źródło władzy, ale jej zakres, że chodzi o to, aby władza nad jednostką miała wyraźne granice, a nie o to, aby legitymizowała ją wola większości. Hayek, a w ślad za nim dzisiejsi neoliberałowie, nie przyjmował jednak do wiadomości, że zasada ograniczenia zakresu władzy dotyczyć powinna nie tylko władzy politycznej, ale również władzy ekonomicznej, że zagrożeniem indywidualnej wolności może być również rynek, że zasada ograniczania zakresu władzy politycznej (limited government) powinna iść w parze z ograniczaniem władzy ekonomicznej, czyli zasadą limited market. Rozumieli to natomiast przedstawiciele nowoczesnego liberalizmu socjalnego, walczący o ograniczenie wszechwładzy rynku przez ustawowe ustalenie czasu pracy, minimalnej płacy, ubezpieczenia społeczne, ochronę przyrody itp. Nie miało to nic wspólnego z gospodarką nakazowo-rozdzielczą, ale radykalnie zrywało również z leseferyzmem, narzucając gospodarce rynkowej pewne ramy prawne, w imię rozumnie pojętego pluralizmu wartości. Tyle tytułem wyjaśnień wstępnych.
Z ideami Mirka zapoznałem się w Australii w połowie lat 80., gdy przywieziono mi kilka egzemplarzy „Trzynastki” oraz drugoobiegowe wydanie Ducha nadchodzącego czasu. Od razu dostrzegłem ogromny, zaskakujący wręcz zakres zbieżności z moim własnym myśleniem, zarówno w kwestiach teoretycznych (koncepcja wolności), jak w krytycznej ocenie „Solidarności” jako populistycznego ruchu mas, a także postaw dominującego nurtu opozycyjnej inteligencji. Najoględniejszym wspólnym mianownikiem tych zbieżności była próba zmiany opozycyjnych priorytetów przez zastąpienie programu politycznej demokratyzacji, politycznie ugodowym programem intelektualnej, gospodarczej i prawnej liberalizacji, a więc przemian, które doprowadziłyby do końca rozpoczęty w roku 1956 proces detotalitaryzacji ustroju bez niepotrzebnego i kontrproduktywnego antagonizowania władzy; przeciwnie – przez pozyskiwanie pragmatycznego skrzydła partii rządzącej do wspólnej realizacji ekonomicznych i prawnych reform, umożliwiających ewolucyjne przejście od absurdów archaicznej i skorumpowanej gospodarki nakazowo-rozdzielczej do gospodarki rynkowej. Wymagało to oczywiście zdecydowanego zerwania z radykalizmem politycznym, a zwłaszcza z pseudoradykalizmem, polegającym na licytowaniu się dla poklasku w werbalnej bezkompromisowości, oraz rozstania się z woluntarystyczną wiarą we wszechpotęgę polityki, czyli w możliwość „wymuszenia” na władzy najdalej idących ustępstw – i to w dodatku bez kwitowania tych ustępstw i obiecywania wzajemności. Niezbędnym warunkiem takiego samoograniczania było zrozumienie zasadniczej różnicy między ustrojem totalitarnym, skutecznie likwidującym wszelkie przejawy ludzkiej podmiotowości, a ustrojem autorytarnym, nietolerującym wprawdzie praw politycznych, ale możliwym do pogodzenia z szerokim zakresem praw cywilnych, mających przecież większe znaczenie dla jednostki niż demokracja elektoralna. Więcej nawet: zaczynanie przemiany ustrojowej od wolności politycznej mogło zaowocować bezpardonową walką o władzę, uniemożliwiającą skupienie sił na budowaniu gospodarczych i prawnych przesłanek wolności. W mojej, pisanej w Australii, książce o filozofach prawa przedrewolucyjnego rosyjskiego liberalizmu pokazywałem to na przykładzie rosyjskiej partii kadetów, skupiających się na rewolucyjnej walce z autokracją i zupełnie lekceważących prawo cywilne, co prowadziło do nienaturalnych sojuszy z radykałami. Dzielski rozumował podobnie w odniesieniu do Polski, dowodząc, że wychodzenie z „realnego socjalizmu” powinno być przede wszystkim przemianą cywilizacyjną, czyli ugruntowaniem cywilizacji łacińskiej, a nie demokratyzacją, na którą przyjdzie czas znacznie później. Twierdził nawet, że opozycja ustrojowa powinna zagwarantować PRL-owskiej elicie utrzymanie dominującej pozycji w kraju i pozyskanie jej tym sposobem dla sprawy nadrzędnej – budowania cywilizacji opartej na prawie i gospodarce rynkowej. Ten ostatni postulat, częściowo zrealizowany później w postaci tzw. „uwłaszczenia nomenklatury” wydawał mi się nieco przesadny. W pełni zgodziłem się jednak, że walka z systemem nie powinna przekształcać się w walkę z ludźmi i że „ludzka substancja” dotychczasowej władzy jest zapewne lepiej przygotowana do nowych zadań niż niedoświadczona inteligencja i podatni na demagogię związkowi aktywiści. Uderzyło mnie więc, że pogląd Dzielskiego na tę sprawę spotkał się z całkowitą aprobatą najkonsekwentniejszego rzecznika wolnorynkowej prawicy amerykańskiej, Miltona Friedmana. Po przeczytaniu mojego artykułu o krakowskich liberałach, opublikowanego na początku 1988 r. w „Critical Review” napisał on do mnie list, w którym za szczególnie trafną uznał tezę Dzielskiego o potrzebie zabezpieczenia interesów dotychczasowej warstwy rządzącej i pozyskanie jej w ten sposób dla sprawy ustrojowych reform. W kontekście polskim, czyli w kraju, w którym (z czego zdawałem sobie sprawę) wiele osób żywiło chęć odwetu na „komunistach” za upokorzenia stanu wojennego, przywołanie stanowiska Friedmana w tej konkretnej sprawie było, moim zdaniem, bardzo pożyteczne. W żadnym wypadku nie solidaryzowałem się jednak z wolnorynkowym ekstremizmem Friedmana i z propagowanymi przez niego metodami ekonomicznej terapii. Nie podzielałem też entuzjazmu Mirka do „konserwatywnej rewolucji” Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, skłonny byłem jednak interpretować to jako uzasadnioną reakcję na skrajny egalitaryzm robotniczej „Solidarności” oraz zupełnie nierealistyczny charakter wielu jej postulatów (wystarczy przypomnieć chociażby postulat trzyletnich płatnych urlopów macierzyńskich). Dostrzegałem też objawy kryzysu zachodniego welfare state, widoczne zwłaszcza w krajach wielorasowych, jak Australia i USA, oraz niezbędność przemyślenia na nowo dotychczasowych rozwiązań. Dobrze rozumiałem więc obawy Mirka przed powszechnym w PRL „upadkiem obyczajów w sferze pracy” (s.118); wiązałem je ze zrozumieniem potrzeby terapii narodowej, a nie z chęcią przywrócenia w Polsce nieograniczonej władzy beneficjentów kapitału. Sądzę, że miał w tej kwestii całkowitą rację. Gwarancję tego widziałem w jego dążeniu do pogodzenia liberalizmu z etyką chrześcijańską, pogłębioną w ostatnim roku Jego życia. Mirek powiedział wówczas, że uważa się za liberała „nietypowego”, traktuje bowiem problemy ubóstwa i nierówności jako „rzeczywiste prawdziwe dylematy”, sądzi, że „ubogim ludziom trzeba pomóc” i że „czasem tę pomoc najlepiej potrafi zorganizować państwo” (s.445). Najbardziej kontrowersyjną częścią poglądów Dzielskiego było jego przekonanie, że wolny rynek jest „obiektywną” ponoć miarą wartości ludzkiej pracy. Przekonanie to, zrozumiałe w kontekście socjalistycznej gospodarki niedoborów i arbitralnego rozdzielnictwa, było w moich oczach naiwnością, całkowicie zdezawuowaną w XX wieku przez oczywisty fakt (vide: prace Galbraitha, Marcusego i innych), że o wartości produktów ludzkich decydowały czynniki niemające z nią nic wspólnego – takie jak reklama, manipulowanie modą, stopień wyzysku pracy, a w przypadku nieruchomości lokalizacja i sąsiedztwo. W ślad za „filozofią pracy” Stanisława Brzozowskiego (dobrze znaną również Dzielskiemu) określałem naród „wspólnotą pracy”, mocno podkreślając jej aspekt moralny, nadrzędny w pewnych sytuacjach wobec wolności indywidualnej. Dzielski zgadzał się z tym, powołując się w tej kwestii na naukę społeczną Jana Pawła II, który – jak pisał – „przeniósł akcent z własności na pracę” (s.441). Nie każda własność – stwierdzał – „jest rzeczą świętą; tylko taka, która została zdobyta przez pracę” (s.441). Stanowisko to zakładało, że „liberał może dopuścić w pewnych przypadkach np. podział wielkiej własności i uwłaszczenie” (s.133). Mirek zastrzegał się wprawdzie, że można tak czynić tylko w imię „zwyczajnej sprawiedliwości”, a nie „sprawiedliwości społecznej”, radykalnie zakwestionowanej przez Hayeka. Dla mnie było to – w warunkach polskich – zastrzeżenie mało istotne; zasadę reprywatyzacji, czyli krzywdzenie żywych i niewinnych ludzi w imię dawno przedawnionych praw potomków dawnych właścicieli, można było przecież odrzucić w imię sprawiedliwości najzwyklejszej. Nie zgadzałem się również z poglądami Hayeka w sprawie powszechnej prywatyzacji zakładów pracy. Postulat taki był, moim zdaniem, rażąco sprzeczny z programowym ewolucjonizmem Hayeka, głoszącym przeciwskuteczność wszelkiego konstruktywizmu, czyli odrębnego i wymuszanego siłą narzucania społeczeństwu doktrynalnie określonej drogi rozwoju. W programowej pracy Dzielskiego Odrodzenie ducha, budowa wolności (1982) szczególnie podobała mi się teza, że nie należy dążyć do odebrania socjalistycznej władzy wielkich fabryk, ale o zakładanie obok nich drobnych firm, spółek i spółdzielni pracy, w których ludzie uczyliby się zasad racjonalnego gospodarowania (s.99). Była to oczywiście idea całkowicie sprzeczna z wdrożoną później w życie balcerowiczowską „terapią szokową”. Idee Dzielskiego byłyby więc wizją kapitalizmu drobnych wytwórców, działających lokalnie i oddolnie, a więc ewolucyjnie, w warunkach narodowej gospodarki mieszanej. Nie miało to wiele wspólnego z neoliberalną apologią globalizmu, finansjeryzacji kapitału i pozbawienia Polski gospodarczej suwerenności. Udaną próbę realizacji tego konstytutywnego, choć nie konstruktywistycznego programu było założone przez Mirka Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe. Miałem zaszczyt być jego gościem i honorowym członkiem, rozmawiałem z Mirkiem przez wiele godzin na temat jego działalności i planów. Do dziś dnia uważam, że w warunkach końcowej fazy „realnego socjalizmu” wskazało ono najlepszą drogę przemiany ustrojowej. Drogę nie przez wyniszczającą walkę o demokrację, czyli walkę o władzę, lecz przez głębokie zaangażowanie w przemiany cywilizacyjne (Feliks Koneczny), łączące ludzi opozycji z ludźmi władzy przez traktowanie rynku jako płaszczyzny współpracy, pojednania, na zasadzie, że walczy się nie przeciw komuś, ale o coś. |