Tomasz Merta
Roztropność Edmunda Burke'a Tomasz Merta
Roztropność Edmunda Burke'a Edmund Burke był, jako autor Rozważań o Rewolucji we Francji, „Ojcem Założycielem” nowoczesnego, umiarkowanego konserwatyzmu; nostalgicznym obrońcą porządku feudalnego, a zarazem przyjacielem Adama Smitha, w pełni zgadzającym się z poglądami ekonomicznymi twórcy wolnorynkowego liberalizmu. Był także autorem subtelnego traktatu z zakresu estetyki, zatytułowanego Dociekania filozoficzne o pochodzeniu naszych idei wzniosłości i piękna, niestrudzonym epistolografem1, wspaniałym mówcą i rozmówcą (sam doktor Samuel Johnson, arcymistrz dysputy, był pochlebnego zdania o jego umiejętności konwersacji). Edmund Burke to także pragmatyczny, chłodny polityk, którego plany dziś jeszcze uderzają realnością (co nie znaczy, że od razu były realizowane), a równocześnie prorok o rozgorączkowanej imaginacji nawołujący w Listach o królobójczym pokoju do krucjaty przeciw nowym barbarzyńcom, francuskim rewolucjonistom. To jasnowidz, który w 1790 roku wieszczył morze krwi, jakie wytoczą Europie dzieci Oświecenia i przepowiadał nadejście Napoleona. Czy coś łączy wszystkie te wcielenia, w jakich objawia nam się autor Listu do szlachetnego lorda? Czy można mówić o filozofii Edmunda Burke'a? Trudność w odpowiedzi na te pytania leży przede wszystkim w tym, że Burke nie był żadną miarą myślicielem systematycznym. Tak naprawdę nie on szukał tematów, lecz one same go odnajdywały - jako polityk, poseł do Izby Gmin i publicysta musiał zająć stanowisko wobec najważniejszych problemów Imperium Brytyjskiego w drugiej połowie XVIII wieku. Burke nigdy nie dawał się jednak zamknąć w sferze praktycznej polityki (w której zresztą jego osiągnięcia były bardzo umiarkowane), stanowiła ona dlań jedynie punkt wyjścia. Zgodnie ze swoimi zasadami, wychodząc od konkretu, zmierzał do uogólnienia - przeciwny kierunek myślenia uważał za wysoce naganny - i umieszczał dyskutowane problemy w szerszej perspektywie, wskazując, na jakich podstawach winno się opierać rozstrzygnięcie. Nie miał jednak ambicji zbudowania całościowego systemu - nic dziwnego więc, że Charles Parkin nazywa jego dzieła „oeuvres de circonstance2". Przypadkowość nie musi jednak łączyć się z popadaniem w sprzeczności, a tak zdają się uważać ci interpretatorzy poglądów Burke'a, którzy podkreślając jego ekstremalny praktycyzm, dowodzą, iż w swoim życiu nie kierował się żadną spójną koncepcją filozoficzną i często zmieniał stanowisko - zależnie od okoliczności i interesów swojej partii. Nie wydaje się, by tego rodzaju sceptycyzm był uzasadniony. Niewątpliwie poglądy Burke'a rozwijały się w ciągu całego jego życia, jednakże ich podstawy pozostawały niezmienne - kolejne wydarzenia prowadziły raczej do ich sprecyzowania niż zmiany. Potępienie Rewolucji Francuskiej nie stało w sprzeczności z warunkowym poparciem dla Rewolucji Amerykańskiej, było jedynie dowodem rozpoznania odmienności jej źródeł i celów, a walka z francuską ideą praw człowieka wynikała z przekonania o jej destruktywnym wpływie na realne, ukształtowane historycznie prawa ludzi, których Burke bronił choćby w czasie sporu z Kompanią Wschodnio-Indyjską. Można więc pokusić się nie tylko o rekonstrukcję poszczególnych poglądów Burke'a, ale także o próbę złożenia ich w spójną całość; nie wolno jednak zapominać, że nie jest pewne, czy owa całość jest jedyną, jaką można uzyskać. Jak każdy wielki myśliciel Edmund Burke nieustannie wymyka się naszym analizom, jego dzieło pozostaje wieloznaczne i łatwo wywołuje interpretacyjne spory. Wkrótce po znalezieniu się w Izbie Gmin Burke związał się z grupą „starych wigów”. Choć istnieją podstawy, by sądzić, że wybór ten był dość przypadkowy, to jednak autor Myśli o przyczynach obecnego niezadowolenia potraktował jego konsekwencje z ogromną powagą. Usiłował wpłynąć na program wigów (czy raczej go stworzyć, bowiem w owym czasie był on jedynie chaotycznym zbiorem idei, u którego podstaw stała nieufność do władzy królewskiej i przywiązanie do tradycyjnych angielskich swobód), a pierwszą okazją po temu stał się konflikt parlamentu z królem. Jerzy III, usiłując wzmocnić pozycję dworu królewskiego, w sposób nieumiarkowany korzystał ze swych formalnych uprawnień, podejmował arbitralne decyzje, przede wszystkim zaś dążył do skłócenia i osłabienia parlamentu, uciekając się w tym celu nawet do korupcji. Edmund Burke stanowczo sprzeciwił się próbom zniszczenia systemu, który ostatecznie uformował się w wyniku Wspaniałej Rewolucji. Zdecydowanie odrzucał ideę władzy arbitralnej w jakiejkolwiek formie. Wiele lat póżniej, oskarżając gubernatora Indii, Warrena Hastingsa, wyrazi tę myśl dobitnie: „Nie mamy żadnej władzy arbitralnej, którą moglibyśmy dać, ponieważ władza arbitralna nie jest rzeczą, którą jakikolwiek człowiek może posiadać, ani też, którą jakikolwiek człowiek może dać.”3 Tam gdzie jest władza, tam automatycznie zdaniem Burke'a musi pojawić się jej ograniczenie. Jednej władzy musi być przeciwstawiona inna, bowiem tylko ścieranie się różnych się może uchronić społeczeństwo od nadużyć i zagwarantować przynależne mu swobody. Należy zatem ograniczyć uprawnienia króla, a ciężar władzy przenieść tam, gdzie takie ścieranie się różnych sił jest rzeczą naturalną - do parlamentu. Król winien być jedynie symbolem państwa, strażnikiem jego ciągłości i gwarantem umowy między rządzącymi a rządzonymi. Lojalność wobec króla musi być fundamentem państwa, ale nie znaczy to, że rząd ma być od niego bezpośrednio uzaleşniony. To, co proponuje Burke, jest niewątpliwie krokiem w stronę zasady wprowadzonej w życie dopiero w wiele lat po jego śmierci: „król panuje, ale nie rządzi”. Wzmocnienie parlamentu chciał Burke osiągnąć przez zmianę nastawienia do partii politycznych. W jego czasach frakcyjność postrzegana była jako zło, partie zaś były jedynie luźnymi stowarzyszeniami, którymi król mógł stosunkowo łatwo manipulować. Burke uważał działanie partii za rzecz naturalną i właściwie pożądaną. Ludzie wyznający podobne zasady powinni jednoczyć się do wspólnego działania, wspólnie też powinni za nie ponosić odpowiedzialność (rządy należy więc powierzać partiom, a nie poszczególnym ludziom, którzy wydali się sympatyczni królowi). Definicja partii, którą podaje Burke nie ogranicza się jednak tylko do współdziałania ludzi podobnie myślących - zawiera też nakaz kierowania się w postępowaniu interesem narodowym. To zasadnicze dla niego przekonanie będzie Burke powtarzał po wielokroć: rządzący muszą kierować się interesem obywateli, ale nie ich chwilowymi zachciankami. Z niego wywodzi się całe jego rozumienie natury parlamentaryzmu i sprzeciw wobec wszelkich demokratycznych reform (ideałem jest dlań ustrój mieszany - konstytucyjna monarchia), opartych na prostej zasadzie arytmetycznej. Burke nie uważa, by każdy człowiek miał prawo do udziału we władzy - z pewnością natomiast przysługuje mu prawo do bycia dobrze rządzonym. Celem parlamentu nie jest tylko - a nawet nie przede wszystkim - reprezentacja obywateli, ale odkrywanie wspólnego dobra. Temu celowi musi być podporządkowana cała konstrukcja, idzie bowiem nie o realizację jakichś egalitarnych pragnień, ale o możliwie najlepszą realizację celu. Wyborcami mogą więc być tylko ci, którzy mają odpowiednie po temu kwalifikacje: muszą posiadać własność, która uczy odpowiedzialności i ostrożności przy podejmowaniu decyzji, pewne wykształcenie, doświadczenie i wolny czas - sprzymierzeńca rozwagi. Wybierają oni na posłów ludzi, których znają i którym ufają, nie mogą jednak związać swych reprezentantów dokładnymi instrukcjami. Poseł jest obowiązany oddać wyborcom nie głos, ale swą wiedzę, doświadczenie i rozum; jest bowiem przedstawicielem całego narodu i jako taki dążyć ma do realizacji dobra wspólnego - tak, jak je pojmuje - a nie interesów jakiejś grupki obywateli. Dla Burke'a parlament to miejsce racjonalnego sporu ludzi rozumnych, kierujących się poczuciem odpowiedzialności za cały kraj i wszystkich jego mieszkańców („Parlament nie jest k o n g r e s e m ambasadorów różnych i wrogich interesów... jest zgromadzeniem j e d n e g o narodu o j e d n y m interesie, interesie całości - którym kierować powinny nie lokalne cele, czy lokalne przesądy, ale wspólne dobro...”4) Tylko w dyskusji tak pojmowanych reprezentantów społeczeństwa możliwe jest rozwiązywanie skomplikowanych politycznych zagadnień. Debata jest niezbędna, bo w polityce nie da się sformułować ogólnych, zawsze obowiązujących reguł: życie przynosi wciąż nowe wyzwania, sytuacje są zbyt róşnorodne i skomplikowane, by można radzić sobie z nimi z pomocą abstrakcyjnych teorii. Dlatego mąż stanu, aby podjąć właściwą, stosowną do okoliczności decyzję, musi kierować się doświadczeniem i roztropnością, którą Burke nazywa „bogiem tego niższego świata”, musi wiedzieć, że w świecie polityki wszystko oparte jest na kompromisie i wymianie, że zgodnie z zasadą umiaru zmiany cząstkowe lepsze są od całościowych. Praktycyzm tego rozwiązania nasuwa myśl, by uznać Burke'a za przedstawiciela pragmatyzmu, a może nawet utylitaryzmu. Byłoby to jednak czynem pochopnym: mąż stanu według Burke'a powinien wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności, ale w żadnym razie nie zapominać o zasadach i wartościach. „Stosowność” [expediency] decyzji nie sprowadza się tylko do jej użyteczności, musi ona równocześnie spełniać fundamentalne wymogi sprawiedliwości. Zmianę starodawnego systemu reprezentacji, uświęconego w brytyjskiej konstytucji, zbudowanego na strukturze tradycyjnych wspólnot lokalnych, a nie na zależności między ilością wyborców i posłów, uważa więc Burke za wysoce niepożądaną. Pociągnęłaby ona za sobą zwiększoną korupcję i zmianę charakteru parlamentu, który stałby się miejscem realizacji wąsko pojmowanych interesów grupowych, miejscem, gdzie rozstrzyga już nie rozwaga, ale prosta zasada większości. „Tyrania wielu - stwierdza Burke - to nic innego jak zwielokrotniona tyrania.”5 Wszystko to nie znaczy, że Burke odmawia ludziom prawa do wpływania na władzę. Członkowie społeczeństwa są ostatecznym legislatorem, lecz ich zdolność osądu jest bardzo ograniczona. Mogą oni stwierdzić, że dzieje im się krzywda, lecz nie są w stanie sami odkryć źródeł zła. To należy już do parlamentu i rządu. Rządzeni nie mają więc prawa, pod wpływem chwilowego nastroju, do wypowiedzenia posłuszeństwa prawowitemu rządowi. Burke mówi o umowie społecznej, lecz wypełnia to pojęcie nową treścią. Człowiek w okresie przedspołecznym ma dwa prawa wynikające z nieograniczonej wolności: do samozachowania i samoobrony. Jednak jako istota rozumna wybiera życie w społeczności, która, pomagając okiełznać ludzkie namiętności, czyni egzystencję bardziej bezpieczną i spokojną. Teraz jednak wolność jednostki musi zostać ograniczona, a prawo do samoobrony - w jej własnym interesie - odebrane. Nie można mieć, powiada Burke, jednocześnie praw stanu przedspołecznego i przywilejów stanu społecznego. Dlatego też nie mają racji ci filozofowie, którzy całkowicie uzależniają władzę od rządzonych. W istocie rzeczy nie jest bowiem tak, że obywatele mogą tę władzę zmieniać i kształtować zależnie od swej woli i nastroju. „Ludzi - pisze Burke w Apelu od starych wigów do nowych - nie powinno się uczyć lekkiego traktowania tych, co nimi rządzą, bo inaczej nauczą rządzących traktować lekko ich zobowiązania wobec rządzonych. W tego rodzaju grze z pewnością to właśnie ludzie w końcu przegrają.”6 Przegrają, bo władza jest nade wszystko sprawą wzajemnego zaufania, przegrają, bo „Gdy zasadą poddanych staje się rebelia, strategią królów staje się tyrania.”7 Umowa nie ma charakteru jednostronnego - władza nie jest jedynie sługą społeczeństwa („Królowie w pewnym sensie są sługami swych ludów, bo ich władza nie ma innego celu niż korzyść ogółu, lecz nieprawdą jest, że w utartym sensie tego słowa... są czymś w rodzaju sług, którzy ze swej istoty muszą wykonywać rozkazy innych ludzi i mogą być wedle ich widzimisię odwoływani”8). Obie strony mają zarówno prawa jak i obowiązki: władza prawo do domagania się posłuszeństwa od rządzonych i obowiązek działania w ich interesie; społeczeństwo obowiązek lojalności wobec władzy i prawo do zagwarantowanych swobód. Tylko powaşne naruszenie umowy może usprawiedliwiać jej rozwiązanie - w przypadku władzy tyrańskiej ludzie odzyskują naturalne prawo do samoobrony. Kiedy to się jednak dzieje, więzi społeczne rozpadają się, społeczność ginie i człowiek cofa się do stanu pierwotnej anarchii. W żadnym razie nie jest to stan mu przyrodzony, stan natury (po raz kolejny Burke dokonuje redefinicji terminu chętnie używanego przez jego współczesnych) - naturalnym stanem człowieka jest właśnie cywilizacja, bo tylko w oparciu o wytworzone przez nią instytucje człowiek może okiełznać swoje namiętności, pohamować żądze i realizując wrodzony potencjał dążyć do doskonałości i cnoty: „Stan społeczeństwa obywatelskiego... jest stanem natury - i to znacznie prawdziwiej niż dziki i bezładny sposób życia. Człowiek jest z natury rozumny, i nigdy nie będzie w pełni zadowolony w swym naturalnym stanie, a tylko wtedy, gdy umieszczony zostanie tam, gdzie rozum może być najlepiej kultywowany i gdzie najbardziej on dominuje. Sztuka jest naturą człowieka”9. Tak więc umowa, choć możliwe, iż w momencie powstania była aktem dobrowolnym, teraz z całą pewnością ma zupełnie inny charakter. Rodząc się, stajemy się członkami społeczeństwa, a zobowiązania wynikające z tej umowy zostają na nas nałożone bez naszej zgody. Stajemy się częścią większej całości - narodu. Naród to dla Burke'a znacznie więcej niż tylko wspólnota językowa i geograficzna pewnej grupy ludzi. Naród wykracza poza przestrzeń i czas - to przede wszystkim łańcuch pokoleń złączonych powinnością wypełniania pradawnej umowy, powinnością życia w zgodzie z naturą, tak jak ją Burke pojmuje - a więc w stanie ucywilizowania, umożliwiającym realizowanie nakazów moralnych i kultywowanie cnoty. Naród to "moralna esencja". Bycie członkiem takiej wspólnoty przynosi liczne pożytki - choćby możliwość korzystania z wielkiej skarbnicy nagromadzonego przez wieki doświadczenia - ale i konkretne obowiązki: nie sprzeniewierzania się duchowi przodków, zachowania ich osiągnięć i przekazania ich dalej - potomnym. „Jedną z pierwszych i najgłówniejszych zasad uświęcających państwo i prawa jest bowiem - pisał Burke w najsłynniejszym swym dziele, Rozważaniach o Rewolucji we Francji - zasada głosząca, że jego przejściowi właściciele i dożywotni dzierżawcy nie powinni działać tak, jakby byli jego wyłącznymi panami, niepomni na to, co otrzymali od przodków i co winni są potomnym."10 Umowa ustanawiająca państwo, rozwijająca się i umacniająca w procesie organicznego wzrostu jest czymś więcej niż tylko dziełem ludzi - jest odwzorowaniem porządku wiecznego i jako taka wiąże wszystkich: "Każda umowa każdego poszczególnego państwa jest tylko klauzulą wielkiej pierwotnej umowy wiecznego społeczeństwa, łączącego niższe i wyższe istoty, świat widzialny i niewidzialny, na mocy potwierdzonej niewidzialną przysięgą ugody, wskazującej wszystkim istotom fizycznym i moralnym należne im miejsca."11 Burke stanowczo więc opowiada się przeciw takim myślicielom jak Thomas Paine, którzy chcieliby, aby każde pokolenie na nowo określało warunki społecznego kontraktu. Nakaz szacunku dla tradycji, dla ukształtowanych instytucji ustrojowych, dla naturalnie powstałych wspólnot i więzi społecznych opiera się u Burke'a na przekonania o ograniczonych możliwościach rozumu jednostki. Ludzki rozum jest użytecznym narzędziem, ale tylko wtedy, jeśli pozostaje świadom swego ograniczenia, tego że nie wszystkie problemy jest w stanie rozwiązać, że istnieją takie sfery życia (na przykład wyjątkowo ważna dla Burke'a sfera uczuć), w których poczynić może jedynie szkody. Rozum nie może objąć swym wąskim spojrzeniem całego bogactwa rzeczywistości (z rzadka tylko taki dar dany jest śmiertelnikom: według Burke'a, tak stało się w przypadku Monteskiusza) - nie daje się ona wtłoczyć w abstrakcyjne formuły, nie poddaje się jakimś ogólnym zasadom. Dlatego nad wszelkie abstrakcyjne, aprioryczne teorie trzeba przedłożyć to, co jest owocem wysiłku poprzednich pokoleń, nad fantazjowanie o tym, co mogłoby być, to, co już jest. Człowiek jest głupi, rodzaj ludzki zawsze mądry. Rozumny człowiek nie pogardza więc, lecz wręcz przeciwnie, szanuje i wspiera przesądy, wie, że są sytuacje, w których tylko one mogą być kompasem wyprowadzającym ludzi ze ślepego zaułuku racjonalistycznej spekulacji. Nie są one złem, ale czymś niezmiernie użytecznym. Mało chyba idei głoszonych przez Burke'a zyskało większą sławę i wywołało silniejsze wzburzenie niż owo przeciwstawienie triumfującemu racjonalizmowi apologii przesądu: „Widzi pan zatem, że w tym oświeconym wieku odważam się wyznać, że w większości jesteśmy ludźmi o nieukształtowanych uczuciach, że zamiast odrzucać wszystkie nasze stare przesądy, w znacznej mierze pielęgnujemy je właśnie dlatego, że są przesądami, i pielęgnujemy je tym pilniej, im dłużej się utrzymały i im bardziej były powszechne. Lękalibyśmy się nakazać człowiekowi, by żył i pracował czerpiąc wyłącznie z zasobów własnego rozumu, sądzimy bowiem, że ten zasób każdego człowieka jest mały, że ludziom powodzić się będzie lepiej, gdy będą korzystać ze wspólnego banku i kapitału narodów i wieków. Wielu naszych myślicieli zamiast obalać powszechne przesądy wykorzystuje swą inteligencję, by odsłonić ukrytą w nich mądrość. Gdy znajdę to, czego szukali, a rzadko się mylą, uważają za mądrzejsze utrzymywanie przesądu, w którym zawiera się racjonalne jądro, niż odrzucanie skorupy przesądu, by pozostawić wyłącznie nagi rozum, bo rozumny przesąd potrafi pobudzić do działania rozum i wzbudzić skłonności, które nadadzą mu trwałości. W sytuacji trudnej przesąd jest pod ręką, gotowy do użycia, bo skoro poprzednio utrzymywał umysł na drodze mądrości i cnoty, to nie opuści człowieka wahajacego się w momencie wyboru...”12 Burke nie odmawia jednak obywatelom prawa do zmieniania czegokolwiek w państwie - rozumie konieczność dokonywania reform. Lecz muszą one być cząstkowe, rozważne i oparte na odwołaniu do przeszłości. „Nie mogę pojąć jak człowiek może stać się tak bardzo zarozumiały, by uważać swój kraj wyłącznie za carte blanche, na której może wypisywać, co mu się podoba. Człowiek w swych rozważaniach gorąco pragnący dobra może chcieć, by ustrój jego społeczeństwa był inny niż obecny, lecz dobry patriota i prawdziwy polityk zawsze zastanowi się nad tym, jak najlepiej wykorzystać to, co istnieje już w kraju. Skłonność do zachowywania i zdolność ulepszania wzięte razem - oto wzór dla męża stanu. Wszystko inne jest prostackie w domenie myśli i ryzykowne w praktyce.”13 Sam Burke zawsze postępował zgodnie z tą zasadą: uparcie powtarzał, że proponowane przez niego zmiany są jedynie powrotem do zapomnianego dziedzictwa, właściwą interpretacją angielskiej konstytucji, prawdziwym wyrazem ducha Wspaniałej Rewolucji (wciąż się do niej odwołując, idealizował ją, chyba nie w pełni świadomie). Rewolucji, która jego zdaniem jest godna pochwały, bo była nie tyle rewolucją, co jej powstrzymaniem. Przeszłość stanowi jedyny sposób legitymizowania ustroju i wytworzonych w nim instytucji. Burke unika wszelkich dyskusji na temat pierwotnych umów, źródeł instytucji, nie chce oceniać ich z prawniczego, czy, jak kto woli, spekulacyjnego stanowiska. Bieg czasu jest najlepszym sędzią - „Efekty działania zasiedziałych instytucji stanowią ich probierz. Gdy ludzie są szczęśliwi, zjednoczeni, bogaci i silni, nie pytamy o resztę. Przyjmujemy, że dobre jest to, co ma dobre następstwa.”14 Król jest królem nie z powodu tego, że w przeszłości obywatele powierzyli mu władzę (to, czy naprawdę tak uczynili, nie ma większego znaczenia), ale dlatego, że od wieków działa zasada sukcesji. Preskrypcja - zadawnienie - jest dla Burke'a pojęciem wyjątkowej wagi. Cóż innego niż zadawnienie może uprawomocnić posiadanie własności, na czym jeszcze mógłby opierać się autorytet władzy i praw? Czymś takim mogłaby być tylko naga siła, pojmowana już nie jako jeden z wielu instrumentów działania państwa, ale jako niczym nie ograniczana podstawa rządu. Zerwanie z przeszłością nieuchronnie prowadzi więc do despotyzmu. Prawdziwą moc posiadają tylko te instytucje i prawa, które opierają się na zwyczaju (to przeświadczenie Burke'a wynika tyleż z angielskiej tradycji common law, co i lektury Polityki Arystotelesa). Rząd winien więc traktować zwyczaje z ogromną troskliwością: dbać, by nie stały się martwe, ani też, tym bardziej, samemu ich nie uśmiercać. Dlatego właśnie Burke powiada, że w dobrym społeczeństwie nic nie jest zupełnie nowe, ani zupełnie stare. Nic nie powinno dziać się nagle, zmiany muszą następować, lecz prawie niedostrzegalnie - tylko wtedy bowiem nie przyniosą szkodliwych skutków i mogą zostać bez trudu zaakceptowane przez obywateli. Nie zniszczą misternej sieci społecznych powiązań, tak niezmiernie trudnej do stworzenia, a bardzo łatwej do zerwania. Główną ideą Burke'a jest harmonia. Dostrzega ją w naturalnie ukształtowanym w ciągu wieków porządku świata (bo przecież Opatrzność działa - choć raczej za pomocą naturalnych niż ponadnaturalnych środków), w relacjach między człowiekiem i światem, między rządzącymi i rządzonymi, w nierozerwalnym związku między prywatnymi i publicznymi interesami, w więzi łączącej następujące po sobie pokolenia, w strukturze społecznej. Jego filozofia polityczna jest równocześnie postulatem i opisem. Nie może być zresztą inaczej: teoria ma dla niego sens tylko w powiązaniu z praktyką, rozum musi nieustannie odwoływać się do doświadczenia, od empirii wychodzić i do niej powracać. Burke opisuje więc jednocześnie Anglię taką, jaka jest i taką, jaka chciałby, żeby była. Głównym adresatem Rozważań o Rewolucji we Francji nie są wcale Francuzi (choć dzieło to utrzymane jest w konwencji listu do Charlesa Jeana Francoisa Deponta), lecz Anglicy. Burke stara się ostudzić ich rewolucyjny zapał (naprawdę lękał się, iż francuskie idee rewolucyjne rozprzestrzenią się w Europie jak ogień w suchym lesie), udowodnić, że angielska konstytucja jest tworem geniuszu wielu pokoleń, że społeczeństwo, którego są członkami, warte jest zachowania, że to, co poczytują za niedostatki, stanowi w istocie o jego wyższości. Społeczeństwo opisywane przez Burke'a jest harmonijną całością, która swą siłę czerpie z naturalnych zasad hierarchii i różnorodności. Wszelkie tendencje ujednolicające są szkodliwe, obywatele, owszem, są równi, lecz jedynie równością wobec prawa i moralną równością wszystkich ludzi, którzy mają potencjalną możliwość doskonalenia się. Żadna inna równość nie istnieje - ludzie odgrywają w społeczeństwie różne role, nic więc dziwnego, że odmienne są zarówno ich prawa jak i obowiązki. Nie jest to niesprawiedliwe - wyższa pozycja nie gwarantuje przecież większego szczęścia. Arystokracja, która dla Burke'a jest czynnikiem konstytuującym naród (rody arystokratyczne porównuje do dębów, podczas gdy zwykli ludzie to jednoroczne rośliny), ma być dla innych przewodnikiem cnoty, przykładem umiarkowania i roztropności. Jej przypadają w udziale największe przywileje, ale i największa odpowiedzialność: za kraj i ludzi niższego stanu. Burke'owi idzie o naturalną arystokrację: cnoty i rozumu; wypowiada natomiast wiele uszczypliwych uwag pod adresem arystokracji urodzenia. Przyznaje jednakże, że nie należy przeciwstawiać się naturalnemu procesowi selekcji elit. Arystokratyczne rodziny (jeśli tylko we właściwy sposób pojmują swoją misję) to środowisko wyjątkowo sprzyjające rozwojowi cnoty i rozwagi. Trzeba więc wspierać ich uprzywilejowaną pozycję, pamiętając jednakże, by arystokracja nie stała się warstwą całkowicie zamkniętą. Wejście do niej powinno być możliwe, co nie znaczy, proste: „Nie waham się stwierdzić, że drogi ze skromnych warunków do zaszczytów i władzy nie powinno się czynić zbyt łatwą, ani sprawą zbyt oczywistą. Skoro rzadkie zalety są najrzadszymi z wszystkich rzadkich zjawisk, muszą być one poddane pewnego rodzaju próbie. Świątynia zaszczytów powinna być usytuowana wysoko. Jeśli kluczem do niej miałaby być cnota, to należy pamiętać, że jedynym probierzem cnoty są trudności i zmagania.”15 Droga owa powinno być tym trudniejsza, że arystokracja wiąże się dla Burke'a także z własnością. Właśność jest najpożyteczniejszą podstawą rządzenia (dlatego struktura parlamentarnej reprezentacji powinna odwzorowywać strukturę własności), bowiem w odróżnieniu od zdolności, które są „pośpieszne i lekkomyślne”, własność z natury rzeczy jest „bojaźliwa i opieszała”, a więc łączy się raczej z umiarkowaniem i zachowaniem ciągłości niż z pragnieniem zmiany. W takim, naturalnie ukształtowanym, hierarchicznym społeczeństwie relacja między władzą i obywatelem nie jest relacją jedyną i w żadnym razie nie najważniejszą. Na społeczeństwo składają się bowiem niezliczone ciała pośredniczące: od rodziny i społeczności lokalnej poczynając. Prawo i siła nie są tu jedynym spoiwem - ważniejsze są więzi nieformalne, zwyczajowe lojalności, wspólne wierzenia i poglądy oparte na przesądach. Takie społeczeństwo odwołuje się nie do rozumu, ale przede wszystkim do sfery uczuć - tak naprawdę tylko w ramach społeczeństwa szlachetne uczucia mogą zaistnieć i zastąpić pierwotne, destrukcyjne instynkty. Lojalność wobec państwa budowana jest tu od dołu, miłość ojczyzny rodzi się w hierarchicznie uporządkowanym, stopniowo rozszerzającym się porządku społecznych więzi: „Nasze publiczne uczucia mają swe źródło w naszych rodzinach. Chłodne stosunki nie stworzą gorliwych obywateli. Nasze uczucia rozciągamy na sąsiadów, na utarte lokalne więzi. Służą one owym skłonnościom jako swego rodzaju gospody, miejsca popasu. Taki podział kraju, uformowany przez nawyki, a nie przez nagłą decyzję władzy, tworzy w wielkim kraju wiele małych ojczyzn, mogących obudzić serdeczne przywiązanie. To stronnicze upodobanie nie wygasza umiłowania nadrzędnej całości. Być może ono właśnie otwiera drogę ku wyższym i rozleglejszym horyzontom, za których sprawą jedynie człowiek może przejąć się pomyślnością kraju tak rozległego jak Francja równie mocno jak własną.”16 Społeczeństwo jest wspólnotą organiczną, lecz jak zawsze w przypadku Burke'a nie należy z tej tezy wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Mówiąc, że każdy człowiek ma swoje zadanie do spełnienia, kładąc nacisk na jego społeczną naturę, Burke wcale nie zmierza w stronę przekonania o konieczności ubóstwienia państwa. Zbiorowość nie przesłania mu ludzkiej jednostki - to jej szczęście przede wszystkim ma na względzie. Szczęście owo nie sprowadza się zaś tylko do realizacji potrzeb wiążących się z uczestnictwem we wspólnocie: miłości, wierności, przywiązania. Tradycyjne społeczeństwo, żyjące w poszanowaniu doświadczenia przodków, kultywujące zwyczaje i przesądy jest też jedynym miejscem, gdzie wolność może być czymś trwałym i nie zagrożonym. Osiągnięte bowiem zostało tutaj to, co niezwykle trudne: odkryto właściwe proporcje między wolnością a przymusem i porządkiem. Porządek owocuje bezpieczeństwem i poczuciem pewności, przymus nie jest dotkliwy (wbrew temu, co twierdzą ci, którzy domagają się jego natychmiastowego zniesienia), ale dobrotliwy i niezmiernie pożyteczny: ogranicza bowiem wolność, unieszkodliwiając drzemiące w niej anarchiczne i destrukcyjne instynkty. Burke zawsze przedstawiał się jako obrońca wolności, lecz nigdy nie miał na myśli wolności abstrakcyjnej. Ci, którzy go jednak za takowego uważali, wierzyli początkowo, że Burke opowie się po stronie Rewolucji Francuskiej, która z wolności uczyniła najważniejsze swoje hasło (gniewny ton Rights of Man Paine'a ma swą przyczynę w tych właśnie, jakże boleśnie zawiedzionych nadziejach). W oczach Burke'a istniejące społeczeństwo, wraz ze swym rozbudowanym systemem nakazów i zakazów nie jest wrogiem wolności. Rozbijanie tradycyjnych struktur zaowocuje nie powiększeniem wolności, ale zupełnym jej unicestwieniem. Wolność bowiem możliwa jest nie wbrew społeczeństwu, ale wyłącznie dzięki niemu. Prawdziwa wolność to wolność społeczna, cywilizowana, ograniczona i rozumna („Dzięki temu, że zawsze działaliśmy jakby w obecności naszych świętych przodków, duch wolności, sam w sobie prowadzący do nadużyć i ekscesów, został powściągnięty pełną bojaźni powagą.”17), w şadnym razie zaś nie ślepo indywidualistyczna i samolubna. Tak pojmowana wolność jest wartością, której należy strzec. Nie znaczy to jednak, że to jedyna wartość godna uwagi. Porządek, własność, tradycja, moralność to sprawy wagi równie wielkiej - w żadnym razie nie rzeczy drugorzędne, które można by w imię wolności poświęcić: „Dlatego powstrzymam się z gratulowaniem Francuzom ich świeżej wolności aż do chwili, gdy dowiem się, jak powiązano ją z władzą państwową, ze środkami przymusu, z dyscypliną i posłuszeństwem armii, ze skutecznym ściąganiem właściwie rozłożonych podatków, z moralnością i religią, z zabezpieczeniem własności, z pokojem i porządkiem, z obywatelskimi i społecznymi zwyczajami. Bo wszystko, co tu wymieniłem, to także swoiste dobra; bez nich wolność nie jest dobrodziejstwem, gdy trwa, i nie może trwać długo."18 Żądając ograniczenia wolności tam, gdzie mogła się ona okazać samoniszcząca, Burke jednocześnie broni jej jako podstawy działań ekonomicznych. Dla państwa w gospodarce nie widzi w ogóle miejsca, jego rola musi się ograniczyć do zapewnienia uczciwości wymiany i ochrony własności. Bezwzględne poszanowanie własności jest absolutną koniecznością, jak bowiem zachęcić ludzi do pracy, jeśli nie obietnicą bezpiecznego zachowania efektów trudu i prawem przekazania ich potomnym? Zróżnicowanie bogactwa nie jest w żadnym razie niesprawiedliwe (każdy członek społeczności ma prawo do udziału w wypracowanym bogactwie, lecz udział ten pozostaje ściśle uzależniony od jego osobistego wkładu), a ponadto jest niebywale użyteczne, bowiem właśnie różnorodność wyzwala inicjatywę jednostek. Gdyby nie ona, państwu zagrażałaby ekonomiczna stagnacja. Poglądy ekonomiczne Burke'a są na wskroś przeniknięte zasadą laissez-faire: ludzką pracę traktuje jak zwykły, podlegający wymianie towar, którego wartość kształtuje się zgodnie z prawem podaży i popytu, prawem posiadającym niemalże boską sankcję. Ta aprobata wolnorynkowej ekonomii pozostaje w niejakiej sprzeczności z pozostałymi poglądami Burke'a. Broniąc tradycyjnego społeczeństwa feudalnego przed modernizacyjnymi zakusami rewolucjonistów, jest przecież świadom tego, że i laissez faire sygnalizuje rodzenie się jakiegoś nowego, zupełnie odmiennego porządku: „...czasy rycerstwa przeminęły. Nastały czasy sofistów, ekonomistów i kalkulatorów, a chwała Europy zgasła na zawsze.”19 Jak się wydaje, zasadnicze znaczenie ma tutaj sposób dokonywania zmian - Burke jest skłonny zaakceptować nowy porządek, jeśli powstanie on w procesie organicznego wzrostu. Godzi się z nim, pomimo że postrzega go jako obcy, niezrozumiały, a pewnie i gorszy od tego, który zna. Tym, czego nie może zaakceptować, jest Rewolucja Francuska. Potępiając ją, Burke odwoływał się do tych samych zasad, które kazały mu bronić Rewolucji Amerykańskiej. W Ameryce bowiem przeszłość pozostawała ważnym układem odniesienia, nikt nie odrzucał jej ciężaru - i mało kto zresztą za ciężar uważał. We Francji od początku rzecz miała się inaczej, choć rewolucjoniści chętnie przybierali pozy rzymskich polityków i bohaterów. Rewolucja Francuska była przełomowym wydarzeniem w życiu Burke'a - Rozważania... (pochodzące, choć trudno w to uwierzyć, już z roku 1790) rozszerzyły jego sławę poza granice Anglii i epoki, w której przyszło mu żyć - przełomowym nie w tym sensie, iż zmieniła jego poglądy, ale dlatego, że to, czego się lękał i jednocześnie nienawidził, na jego oczach przybrało realne kształty. Idee Rewolucji były żywym zaprzeczeniem jego idei, choć czasem jedne i drugie wyrażane były za pomocą tych samych słów, co wprowadziło w błąd wielu jego przyjaciół - Rozważania... były dla nich gromem z jasnego nieba. Podejście rewolucyjnych racjonalistów uważa Burke za sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Ich aprioryczne teorie, wychodzące od abstrakcyjnych zasad, opierające się na żywiołowej pogardzie dla tradycji i wszystkich form ludzkiego doświadczenia, nie mogą zaowocować budową lepszego społeczeństwa - proste lekarstwa (a teoria odcięta od praktyki musi być upraszczającym uogólnieniem) zaaplikowane skomplikowanej rzeczywistości muszą przemienić się w truciznę. Rewolucja oznacza zerwanie ciągłości, zniszczenie dorobku wieków. Wszystko, co stare, zdaje jej się złe. Stanowiąc nowe prawa szuka wsparcia nie w zwyczajach i przesądach, ale w demokratycznej zasadzie większości. Takie prawa mają jednak niewielką moc, skoro zniszczony zostaje przy okazji tradycyjny porządek społeczny, skoro tyle energii poświęca się zerwaniu tradycyjnych więzi, zlikwidowaniu wszelkich ciał pośredniczących, zniszczeniu arystokracji i poniżeniu króla. Nowa władza w imię abstrakcyjnego braterstwa czyni każdego człowieka jednostką izolowaną i wykorzenioną, w imię abstrakcyjnej równości każe mu wyrzec się naturalnych nierówności, zaś w imię abstrakcyjnej wolności odbiera mu tradycyjne swobody, spychając w otchłań przedspołecznej anomii. Racjonalizm, zrywając więź rozumu z doświadczeniem, absolutyzując rozum i wykazując całkowity brak zrozumienia dla uczuć, staje się upiorem. Wyobraża sobie, że społeczeństwo można skonstruować ad hoc, że wszystkie tradycyjne relacje można zastąpić jedną: między centralną władzą i ludem. W racjonalistycznym modelu państwo jest strukturą całkowicie racjonalną, nie opierającą się na uformowanych w przeszłości sentymentach. Więzy lojalności nie łączą już jednych ludzi z drugimi - teraz jedynym obiektem podziwu i miłości ma się stać prawo. Władza traci swój wymiar personalny, jaki czynił jej przymus mniej dotkliwym w społeczeństwie feudalnym, staje się bezosobowa, zimna i bezduszna. Czy taka władza rzeczywiście sądzi, że pozyska miłość poddanych? Czy naprawdę wierzy, że ludzie będą się z szacunkiem odnosić do prawa, które jest dziełem ludzkich rąk, które można dowolnie zmieniać i kształtować? Czy nie jest raczej tak, że szacunek ten trzeba będzie wymuszać z pomocą terroru? „W alejach ich akademii - ostrzega Burke - u kresu każdej perspektywy widzimy wyłącznie szubienicę.”20 Najbardziej zdumiewające jest zaś to, że zainteresowanie jednostką jest w przypadku racjonalisty tylko pozorne. Jego skłonność do generalizacji szybko sprawia, że poczyna obracać się on w kręgu ogólnych pojęć, gdy tymczasem miłości do ludzkości nauczyć możemy się tylko kochając naszych bliskich. Widzi już nie ludzi, lecz „arystokrację”, „lud”, „kler”. Koncentruje się nie na tym, co poszczególnych ludzi odróżnia, lecz na tym, co ich łączy. Nie ma więc już indywidualnej winy, ale tylko zbiorowa - na przykład "wina" arystokracji. A tam, gdzie widzi się winę jako zbiorową, taka sama jest też odpowiedzialność - oto znieprawiona logika prowadząca całe warstwy społeczne na szafot. Rewolucyjny eksperyment jest szaleństwem, nade wszystko dlatego, że jest eksperymentem - próbą dokonania nagłej, całościowej zmiany, zerwaniem sojuszu teraźniejszości i przeszłości. Znacznie łatwiej jest jednak burzyć niż budować („Wściekłość i szaleństwo mogą w pół godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią zbudować w ciągu stu lat.”21), puste miejsce po starym społeczeństwie wypełnić się może zatem przerażającą, wcale nie zaplanowaną treścią. Może się tak stać, bowiem oślepieni racjonalizmem rewolucjoniści zapomnieli o różnicy dzielącej sferę rozumu praktycznego od sfery rozumu teoretycznego. Tymczasem rację ma święty Tomasz, kiedy powiada, że tylko w porządku teoretycznym celem jest prawda; w porządku praktycznym zaś takim celem winno być dobro. Gdy poszukiwanie prawdy zaczyna być najważniejszą wartością w życiu społecznym, katastrofa staje się nieuchronna - zasadą życia społecznego jest bowiem kompromis, a roszczenia prawdy zawsze są absolutne. Cała teoretyczna konstrukcja racjonalistów jest zresztą od samego początku obarczona poważnym błędem. Otóż przyjmują oni najzupełniej niesłuszne założenie co do natury ludzkiej: wierzą, że człowiek jest dobry. A jeśli nawet nie jest doskonały, to niedoskonałość ta może zostać usunięta, czy to przez innowacje w sferze moralności, czy to przez stworzenie lepszych instytucji społecznych. Abstrakcyjny idealizm jest wedle Burke'a równie niebezpieczny co abstrakcyjny racjonalizm; te dwa style myślenia wzajemnie się zresztą wspierają. W tym sensie idee Rousseau przygotowały nadejście Rewolucji. Rousseau, „szalony Sokrates”, jak nazywa go Burke, spróbował bowiem już wcześniej dokonać rewolucji w sferze moralności, doszczętnie ją pustosząc. Człowiek jest niedoskonały i dlatego potrzebuje zewnętrznego, religijnego źródła moralności. Rousseau dowodził jednak, że człowiekowi zewnętrzne nakazy moralne wcale nie są potrzebne, wystarczy bowiem, gdy kierować się będzie w życiu nakazami swojego sumienia. Niesłusznie traktując sumienie jako nieomylne uczynił zdaniem Burke'a rzecz straszną: doprowadził do ubóstwienia człowieka, do jego nieuzasadnionego wywyższenia. Etykę chrześcijańskiej pokory zastąpił etyką próżności, zgodnie z którą to człowiek jest jedynym i najwyższym sędzią wszystkich rzeczy. Człowiek, produkt znieprawionej etyki próżności, naprawdę wierzy, że to jego wola jest źródłem władzy, a jego pragnienia i namiętności winny stanowić najwyższe i jedyne prawo. Wiara w fałsz nie czyni jednak fałszu bardziej prawdziwym - „Ludzie nie mają prawa do tego, co nierozumne, do tego, co dla nich niekorzystne.”22 Burke nie wierzy w naturalne prawa człowieka, ideę tę uważa za wysoce szkodliwą (także uchwalenie amerykańskiej „Karty Praw” nie wzbudziło jego entuzjazmu) - prawa bowiem nieodmiennie łączyć się muszą z cywilizacją, są pochodną konkretnych społecznych instytucji - istnieją więc tylko prawa Anglików, Francuzów, Hindusów. Prawa te muszą wiązać się z obowiązkami, obowiązki bowiem podtrzymują cywilizację, a gdy ona upada, znikają wszystkie prawa. Dlatego właśnie święta wojna przeciw rewolucyjnej Francji jest koniecznością: abstrakcyjna idea praw człowieka wywłaszcza ludzi z ich rzeczywistych uprawnień. To nie świat wydaje wojnę rewolucjonistom, to oni sami wszczęli wojnę z rodem ludzkim, chcąc zniszczyć tradycyjne społeczeństwa, a wraz z nimi konkretne swobody, którymi cieszyli się ludzie. Tak naprawdę przecież Francja już nie istnieje - gdy porządek społeczny został zburzony, gdy poczucie dyscypliny i obowiązku ustąpiło miejsca pragnieniu realizacji prymitywnych namiętności, naród przestał istnieć - bo czyż można nazwać narodem „rozproszoną rasę dezerterów i włóczęgów”23? Burke nie wierzy w historyczną nieuchronność Rewolucji Francuskiej. Jest ona dziełem ludzi, którym zabrakło rozsądku i cierpliwości, by budować na tym, co już było, by zachować właściwe proporcje między ciągłością a zmianą. Gdyby spróbowali naprawić stary ustrój, efekt byłby znacznie bardziej godny uwagi (za wybranie takiej drogi chwali Burke Polaków, którzy dali dowód swojej rozumności uchwalając umiarkowaną Konstytucję 3 Maja). Kiedy fundamenty są nienaruszone, lepiej jest naprawić dach, niż wznosić nowy dom. Szczególnie, jeśli budować go trzeba na piasku abstrakcji. Czy jednak fundamenty Francji istotnie były przed Rewolucją nienaruszone? Szczerze wątpi w to Alexis de Tocqueville, który dowodzi w Dawnym ustroju i Rewolucji, że stara feudalna Francja była już martwa, że to, co Burke brał za dzieło Rewolucji (na przykład centralizację), było jedynie kontynuacją agonii monarchii. Zapewne Tocqueville ma rację: Burke'owska kuracja nie uratowałaby Francji. Lecz pamiętać trzeba, że prawdziwym celem Burke'a było uratowanie Anglii. O ile badacze twórczości Edmunda Burke'a zgadzają się, iż był on ojcem nowoczesnego konserwatyzmu, o tyle nie wygasają spory na temat tego, jaki charakter miał jego konserwatyzm. Czy był to konserwatyzm pragmatyczny, sprowadzający się do afirmacji rzeczywistości, jako efektu procesu historycznego? Rzeczywistości, której człowiek nie powinien zmieniać, bo jej skomplikowana natura przekracza możliwości ludzkiego osądu? Czy też był to konserwatyzm nawiązujący do klasycznie rozumianego prawa naturalnego, opierający się na sankcji religijnej? Zwolennicy pierwszej interpretacji kładą zwykle nacisk na praktycyzm propozycji Burke'a, na wewnętrzną koherencję jego systemu, który ich zdaniem doskonale obchodzi się bez metafizycznych podstaw. Najważniejszym kategoriami w myśleniu Burke'a są według nich zadawnienie i stosowność. Częste odwołania autora Listu do szlachetnego Lorda do religii i kategorii prawa naturalnego uważają za figury retoryczne24, będące jedynie świadectwem epoki, w której żył. Zwolennicy drugiej interpretacji z kolei kreują czasem Burke'a na myśliciela omalże religijnego25, którego działania i poglądy były prostą konsekwencją dogmatów jego wiary. Przypominają, że Burke uznawał ateizm i prześladowanie religii za najgroźniejszą cechę Rewolucji Francuskiej. Wydaje się, że najbardziej rozsądne będzie zajęcie stanowiska umiarkowanego: korzenie myślenia Burke'a są religijne, lecz system jego wierzeń nie znajduje bezpośredniego odzwierciedlenia w sposobie rozwiązywania poszczególnych problemów. Religia stanowi dlań raczej ostateczny układ odniesienia, źródło wartościowania niż zbiór praktycznych rad. Istnienie świata praktycznego jest osobne od metafizycznego porządku, co nie znaczy, że zupełnie niezależne. Pewien zbiór moralnych zasad jest dany, nie podlega ewolucji26, lecz równocześnie od samych ludzi zależy to, czy będą one realizowane w świecie praktycznym. Więcej nawet: od ich roztropności i mądrości zależy, czy porządek polityczny w państwie korespondował będzie z przenikającym cały świat porządkiem boskim27 . Być może właśnie owo połączenie dwóch poglądów, tradycyjnie uznawanych za sprzeczne - o historycznym i moralnym źródle ludzkiego porządku - stanowi o atrakcyjności i oryginalności filozofii Edmunda Burke'a.
(Pierwodruk: „Sprawy obywatelskie”) --------------- Przypisy:
1. Korespondencję Burke'a wydano w dziewięciu tomach: The Correspondence of Edmund Burke, Chicago 1958-1970. 2. C. Parkin, The Moral Basis of Burke's Political Thought, Cambridge 1956, s. 9. 3. Speech on Impeachment of Warren Hastings, February 16, 1788, cyt. za: The Philosophy of Edmund Burke, Louis L. Bredvold, Ralph G. Ross (wyd.), Ann Arbor 1960, s. 18. 6. Appeal from the New to the Old Whigs, cyt. za: ibidem, s. 51. 7. E. Burke, Rozważania o Rewolucji we Francji, Kraków 1995, s. 95. 9. Appeal from the New to the Old Whigs, cyt. za: The Philosophy of Edmund Burke, s. 61. 10. E. Burke, Rozważania..., s. 111. 23. Appeal from the New to the Old Whigs, cyt. za: The Philosophy of Edmund Burke, s. 61. 24. Tak czyni na przykład Frank O'Gorman w: Edmund Burke. His Political Philosophy, London 1973. 25. por.: R. Kirk, The Conservative Mind from Burke to Santayana, Chicago 1953. 26. Dyskusja w sprawie miejsca prawa naturalnego w filozofii Burke'a nie została zamknięta. Por.: P. Stanlis, Edmund Burke and the Natural Law, Ann Arbor 1958. 27. Leo Strauss w Prawie naturalnym w świetle historii (Warszawa 1969) stara się udowodnić, iż mimo pozorów poglądy Burke'a zasadniczo różnią się od koncepcji starożytnych myślicieli. Burke - pisze Strauss - podobnie jak Arystoteles kładzie nacisk na różnicę dzielącą teorię i praktykę, jednakże w odróżnieniu od Stagiryty nie opowiada się za ostatecznym prymatem teorii. Pierwotny akt założenia społeczeństwa jest dla niego nieskończenie mniej ważny od zwyczajów, jakie się dzięki niemu w procesie historycznym ukształtowały. Zdaniem Straussa od Burke'owskiej zasady preskrypcji tylko krok do heglowskiego „racjonalne jest to, co jest”, bowiem naturalny proces rozwojowy u Burke'a (inaczej niż u Cycerona) jest efektem raczej przypadku niż rozumności pierwotnej umowy. Nie wydaje się jednak, by zarzut „deprecjacji rozumu” sformułowany przez Straussa był słuszny: istotnie rozum nie ma w systemie Burke'a samodzielnej pozycji, jednakże stwierdzenie, że konstytucja jest dziełem czystego przypadku, jest zbyt daleko idącym wnioskiem - Burke'owska idea „łańcucha pokoleń” mówi, że stanowi ona raczej dzieło wysiłków wielu pokoleń roztropnych ludzi, którzy tworzyli ją, kierując się rozumem nieustannie konfrontowanym z doświadczeniem. Tomasz Merta - Urodził się 7 listopada 1965 roku w Legnicy, szkołę średnią ukończył w Kielcach (absolwent IV Liceum Ogólnokształcącego im. Hanki Sawickiej). Studiował filologię polską na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Był członkiem redakcji "Res Publiki Nowej" i redaktorem naczelnym "Kwartalnika Konserwatywnego". Publikował m.in. na łamach "Znaku", "Dziennika", "Przeglądzie Politycznym" i "Rzeczpospolitej". Był wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego (2005-2010), jednym z głównych pomysłodawców i realizatorów najważniejszych przedsięwzięć pierwszej dekady XXI wieku, służących przywracaniu historii Polski należnego miejsca w debacie publicznej. Współredaktor i współautor wydanych przez OMP książek "Pamięć i odpowiedzialność" (2005) i "W obronie zdrowego rozsądku" (2000), a także prac zbiorowych "Totalitaryzm a zachodnia tradycja" (2006), "Oblicza demokracji" (2002), "Antykomunizm po komunizmie" (2000). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. W 2012 r. za książkę "Nieodzowność konserwatyzmu" (Teologia Polityczna, Muzeum Historii Polski w Warszawie) otrzymał pośmiertnie Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza. |