Joachim Gauck
Wystąpienie na konferencji "Dekomunizacja" - Warszawa 1999 Cieszę się, że na konferencji są obecne osoby zajmujące się najróżniejszymi formami rozliczania przeszłości. Szczególnie cieszy, że obecni są nie tylko moi współpracownicy, którzy wygłoszą cały szereg referatów dotyczących dziedzin specjalistycznych, ale że jest również obecny pan Prokurator Generalny Christoph Schäfgen, który może dokładnie poinformować Państwa o rozliczaniu przeszłości przy pomocy prawa karnego. Nie dam rady wymienić wszystkich, ale zobaczyłem na liście uczestników wielu niemieckich specjalistów, jak na przykład pana Erharda Neuberta, którzy pozostają do Państwa dyspozycji, co sprawia mi szczególną przyjemność i pozwala na spokojne opuszczenie konferencji jutro rano. Życzę Państwu wielu sukcesów. Przybyłem tutaj w czasie wydarzeń w waszym państwie, które wywołały mój smutek. Nie po raz pierwszy jestem tutaj, i nie po raz pierwszy w tym gmachu. W czasie poprzedniej kadencji Sejmu byłem gościem komisji, która zajmowała się, z nikłym jednak rezultatem, sprawami lustracji. Tym razem sytuacja w polskim parlamencie jest zupełnie inna, nowa, i wiąże się z nadziejami dla tych, którzy tak jak ja są zwolennikami ofensywnego rozliczenia z przeszłością. Dlatego też nie wybranie przez Sejm profesora Witolda Kuleszy na Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej zawiodło oczekiwania i przyniosło rozczarowanie. Spoglądając na kraj naszego sąsiada, od którego nauczyliśmy się, co znaczy walka o wolność i odwaga, dostrzegamy, że wielu odpowiedzialnych polityków w Polsce napełnia smutkiem to, co zrobiono w stosunku do profesora Kuleszy. Ryzykując, że już nigdy nie zostanę zaproszony do Polski, powiem, że mnie to także zasmuciło. Część moich polskich przyjaciół podziela to uczucie ze mną. Nie chcę tego ukrywać. Życzę wszystkim, którzy uczestniczą aktywnie w rozliczaniu komunistycznej przeszłości, żeby nie dali się zniechęcić tym niepowodzeniem, żeby znaleźli odpowiedniego kandydata, któremu dane będzie uzyskać poparcie większości polskiego parlamentu, dzięki czemu Instytut, który czeka i który chciałby już rozpocząć swoją pracę, będzie mógł to zrobić. Usilnie o to proszę. Wszystko, co możemy w związku z tym uczynić, to służyć własnymi doświadczeniami i konsultacjami. I to uczynimy. Na początku tygodnia wymieniliśmy się w moim Urzędzie[1] w Berlinie doświadczeniami z sędziami sądu lustracyjnego i z innymi ludźmi odpowiedzialnymi za te sprawy – ku mojej wielkiej radości, ponieważ możliwość współpracy ze stroną polską wzbudziła u nas żywe zainteresowanie. Nasi specjaliści i specjaliści polscy rozumieli się doskonale. Chciałbym Państwa zapewnić, że w naszym Urzędzie drzwi u mojego następcy, bądź mojej następczyni, będą zawsze otwarte dla wszystkich ludzi z byłego bloku wschodniego, którzy mają za sobą podobne doświadczenia jak my w NRD i którzy będą chcieli z nami porozmawiać. A teraz przejdę do właściwego tematu mojego referatu, do wygłoszenia którego zostałem zaproszony. Nie będę poruszał tutaj spraw specjalistycznych, drodzy koledzy i koleżanki z Urzędu, i nie będę omawiał tematów, o których będziecie mówić później. Ale chcę, abyśmy zdali sobie sprawę z kilku założeń dotyczących niemieckiej formy rozrachunku z „przeszłością” Marcus Meckel we wprowadzeniu zwrócił już uwagę na to, iż istnieje specjalna problematyka dotycząca społeczeństw, które znajdują się w ostatniej fazie lub są w trakcie „negocjowanej” rewolucji. Możliwości konstytutywne w typie społeczeństwa przejściowego okresu „negocjowanej” rewolucji są ograniczone. Można to zaobserwować w wielu społeczeństwach. Mogliśmy obserwować to zjawisko w momencie, gdy hiszpański dyktator Franco oddał władzę i kazał się za to uhonorować. Doszło do polityki tzw. grubej kreski. Ten finał stał się potem czymś w rodzaju wzoru dla wielu hiszpańskojęzycznych dyktatorów w Ameryce Południowej. Kilka zbrodniczych reżimów tam, w Ameryce Południowej nauczyło się, że za oddanie władzy i przejście na system demokratyczny można kazać sobie w jakiś sposób zapłacić. Zwyczajem stały się obietnice społeczeństwa postdyktatorskiego, amnestie, definitywne zakończenie sprawy poprzez politykę tzw. grubej kreski, a także zawieszenie ścigania karnego i tym podobne. Dziwnym sposobem, przeżyliśmy we wschodnioniemieckim krajobrazie politycznym 1989 roku pewnego rodzaju kuriozum. Polegało ono na tym, że naród, który tradycyjnie z założenia jest posłuszny i, jak powiedział Lenin, chcąc zdobyć dworzec podczas rewolucji najpierw kupuje sobie wejściówkę na peron, że ten naród naprawdę i po prostu zasiadł przy Okrągłym Stole, aby mówić o przemianach. Nie mieliśmy warunku wstępnego, jak Państwo, a mianowicie sił kierowniczych z partii. Ponieważ tego elementu brakowało, ten przygnębiony z powodu braku wolności i nieporadny naród rozpoczął pewien rodzaj rewolucji. Niektórzy naukowcy nazwali ich „niechętnymi rewolucjonistami”, którzy najchętniej dokonaliby tylko restauracji istniejącego stanu rzeczy i chcieliby go uczynić bardziej ludzkim. To nie mogło się powieść, ponieważ społeczeństwa nie tworzą, na szczęście, tylko intelektualiści ze swoimi obiekcjami, lecz także zwykli ludzie. Masy te, zasadniczo patrzące realnie na świat, wniosły dynamikę w procesy przemian, które w końcu przerodziły się w pewien rodzaj rewolucji. To jest bardzo istotna różnica dotycząca fazy końcowej tutaj, w Polsce i w NRD. Z jednej strony odnosi się ona do samej rewolucji, a z drugiej wiąże się z wydarzeniami o charakterze rewolucyjnym, które zakończyły się „negocjowaną” rewolucją. Zarówno pan Markus Meckel jak i ja byliśmy członkami pierwszego wybranego w wolnych wyborach parlamentu NRD. Nie musieliśmy liczyć się z tymi, których władza została zakończona. Tutaj i na Węgrzech znajdowali się w polit-biurze ludzie, którzy potrafili się dogadać z opozycją. My ich nie mieliśmy. W gruncie rzeczy musieliśmy się ich pozbyć, a to było możliwe tylko na drodze rewolucji. Punktem kulminacyjnym akcji rewolucyjnych był 4, 5 i 6 grudnia 1989 r. i 15 stycznia 1990 r. W tych dniach zajęto powiatowe i okręgowe biura Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (Ministerium für Staatssicherheit). Pierwszym miejscem, gdzie to uczyniono były biura Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Erfurcie w Turyngii. Ludność Berlina, a także berliński ruch obywatelski dowiedziawszy się o tych wydarzeniach, próbowała przejąć kompletne akta potężnej Stasi – w jej głównej kwaterze w Berlinie – Lichtenbergu, co okazało się oczywiście niemożliwe. Biura zajęto dopiero 15 stycznia, w związku z czym zdołano zniszczyć, pomiędzy 5 grudnia 1989 r. a 15 stycznia 1990 r., setki tysięcy ważnych papierów w aktach Stasi. Być może słyszeli Państwo, iż jeszcze dzisiaj w Urzędzie Pełnomocnika Federalnego przechowuje się ponad dziesięć tysięcy worków ze zniszczonymi papierami. Podarte dokumenty można z powrotem poskładać, ale nie da się otrzymać kompletnego materiału. To było krótkie przypomnienie faktu, iż nasze warunki wstępne były korzystniejsze niż Państwa. Gdy wybraliśmy pierwszy wolny parlament, posłowie otrzymali od obywateli pewną spuściznę. To były akta, do których nie mieli już dostępu byli tajni oficerowie czy Policja Ludowa (Volkspolizei). One były pod kontrolą komitetów obywatelskich, które powstrzymały dalsze niszczenie. Oznacza to więc, że, w przypadku materiałów i warunków politycznych mieliśmy we Wschodnich Niemczech korzystniejszą sytuację, niż mieli Państwo w Polsce. Spuścizną tą zajęła się teraz Izba Ludowa (Volkskammer) w nowy sposób. Pan Meckel zwrócił już w jednym zdaniu uwagę na to novum. Rozwinę w moich dalszych wywodach ten aspekt. Faktem jest, że od czasu zajęcia obiektów Stasi ruch obywatelski nabrał większego znaczenia, a w stosunku do służb specjalnych przybrano proste rozwiązanie, wyrażające się w haśle „Stasi na produkcję”[2] (‘Stasi in die Produktion’). Nie chodziło o to, aby wewnątrz aparatu służb specjalnych dzielić pomiędzy „dobrą” Stasi i „złą” Stasi, ale istniała społeczna zgoda co do tego, że komunistyczna tajna policja zasłużyła całościowo na negatywną ocenę. Nasz premier okresu przejściowego, Modrow, preferował ten sam wariant, który obowiązywał w niektórych innych krajach postkomunistycznych, a szczególnie w Rosji, a więc stworzenie demokratycznej tajnej służby. My opozycjoniści nazwaliśmy to szyderczo: „Stasi-light”. Byliśmy właśnie na etapie poznawania produktów typu „light” z Zachodu: papierosy-light, śmietana-light, a także kiełbasa. Mówiliśmy, że coś takiego istnieje oczywiście także w polityce, a mianowicie „Stasi-light”. Modrow nadał temu formę, stworzył nowy urząd: Urząd Bezpieczeństwa Narodowego (Amt für Nationale Sicherheit). Jako opozycja nazwaliśmy go od razu „Nasi”, ponieważ miało to podobne brzmienie jak słowo „Stasi”, a chodziło nam o wyrażenie delegitymizujące. Następnie, w fazie Okrągłego Stołu stało się jasne, że nikt, kto działał aktywnie w ruchu obywatelskim lub w ruchu demokratycznym, nie zgodzi się na rozwiązanie zaproponowane przez postkomunistycznego premiera Modrowa. „Demokratycznej’ tajnej policji nie chcieliśmy. „Stasi na produkcję” było więc jedną z ważnych, zasadniczych decyzji, tyle że politycznie przekształconą. Założono urząd zajmujący się sprawami likwidacji MfS-u[3], już zresztą przed pierwszymi wolnymi wyborami. Jego zadanie było jasne, a mianowicie, każda z osób zatrudnionych przez Stasi miała zostać zwolniona, każdy budynek zarejestrowany i żadne akta nie mogły należeć w dalszym ciągu do ludzi Stasi. Miały być one w gestii nowej instytucji, którą należało stworzyć. Teraz powiem o pracy Izby Ludowej (Volkskammer), wolnej Izby Ludowej, do której to obaj należeliśmy jako posłowie: Meckel z ramienia SPD (Socjaldemokratycznej Partii Niemiec) i ja z ramienia Związku 90 (Bündnis 90). Byliśmy wtedy członkami zachodnioniemieckiej kultury politycznej, nawet jeśli dzielił nas jeszcze mur, jednak nasze myślenie, nasz punkt odniesienia stanowiła naturalnie demokracja, której zaznaliśmy w Niemczech Zachodnich. Braliśmy udział w rozwoju demokracji. Ludzie z mojego rocznika – z lat 40-tych, spoglądali z wielkim zdziwieniem w roku 1968 i 1969 w kierunku Niemiec Zachodnich, gdy rozpoczęły się tam znane zamieszki. Prote-stowano przeciwko establishmentowi i myślano o wywieszeniu czerwonych flag na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem i na innych uniwersytetach. My, opozycja wschodnioniemiecka, sądziliśmy, iż padli oni ofiarą częściowego ogłupienia, bo nie mogliśmy pojąć, że w tym samym roku, w którym wojska Układu Warszawskiego zmiażdżyły zalążek demokratycznego socjalizmu w Pradze, miał także swój początek socjalizm w Niemczech Zachodnich, na zachodnioniemieckich uniwersytetach. Dopiero później zrozumieliśmy, skąd pochodziła część tej wściekłości i energii, która protestujących w roku 1968 na Zachodzie uczyniła fundamentalnymi opozycjonistami. Ważne jest, aby także Polacy wiedzieli, że miało to związek z faktem, że my, Niemcy, mieliśmy już swoją „grubą kreskę” za sobą. Dokonano tego w czasach powojennych, w fazie tworzenia RFN, gdy Niemcy nie wiedzieli, co począć z własną odpowiedzialnością za wybuch wojny, za mordy dokonane na Żydach, na ludziach chorych psychicznie, na komunistycznych i socjaldemokratycznych opozycjonistach, za mordy dokonane na komunistycznych komisarzach armii sowieckiej i partyzantach. Wszystko to odgrywało jakąś rolę na specjalistycznych konferencjach, w których brały udział mniejszości, ale nie było zakorzenione w zbiorowej świadomości narodu. Moglibyśmy powiedzieć, że jesteśmy dumni z tego, iż także w ciemnych latach naszej historii żyli odważni Niemcy, którzy należeli do ruchu oporu, co tak naprawdę doceniono po wielu latach. Wcześniej tylko nieliczni cieszyli się, że także w Niemczech żyli tacy odważni ludzie, raczej panowało coś w rodzaju naturalnego stłumienia i wyłączenia debaty o winie i odpowiedzialności. To dziwne, ponieważ wina jest elementarnie głęboka. Spostrzegamy, że jest naprawdę głęboka, ponieważ spór dotyczący wydarzeń sprzed ponad pięćdziesięciu lat wybucha wśród Niemców w sposób prawie niepowtarzalny. To znaczy, że stłumienie przyjęło formę neurotyczną, po nim następuje rozliczenie winy i przeszłości, które po części przybiera także formę neurotyczną, a nie tylko racjonalną. Równocześnie te formy pierwotnej odmowy, a następnie, przywiązanie do niepowodzenia i winy były dla nas sposobnością do pytania, jak można takiemu wyobcowanemu myśleniu zapobiec poprzez polityczną debatę? I dlatego Izbie Ludowej w 1990 r. nie przysporzyło wiele trudu stworzenie do spraw rozliczenia olbrzymiej koalicji, która znalazła oparcie w każdej frakcji. Mieliśmy naturalnie przeciwników, ale tylko wśród antydemokratów, którzy stanowili wtedy część PDS (Partii Demokratycznego Socjalizmu). Oczywiście, przeciwnicy istnieli także w innych frakcjach, byli nimi przede wszystkim ci, którzy wcześniej współpracowali z MfS-em (Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego). Nie odważyli się jednak wypowiedzieć tego głośno, trzymali język za zębami. W ten sposób doszło w Niemczech, z powodu polityczno-historycznego urazu sprzed wielu lat, do decyzji o bardzo ofensywnej formie rozliczenia przeszłości. Jest to też przykład, jak można wyciągać wnioski z historii. Wiem, że niektórzy to odrzucą. Powiedzą: „nie, to jest pomyślane zbyt idealistycznie”. My, jako dzieci lustracji, nie możemy odrzucić całkowicie tej myśli, ponieważ przeszłość naprawdę czegoś nas uczy. Co uczyniliśmy wtedy? Byłem tylko posłem opozycji. Ale łatwo było stworzyć tę koalicję. W przeciwieństwie więc do sytuacji tutaj, lub aby podać inny przykład – na Węgrzech – istniała wielka koalicja, zajmująca się przeszłością. I to okazało się korzystne. Koalicja ta powstała jeszcze przed zjednoczeniem, przeżyła polityczne połączenie i wytrwała w gruncie rzeczy aż do dzisiaj. Słychać różne głosy na ten temat w różnych partiach, w partii socjaldemokratycznej czyni to wciąż pan Bahr, znany już dostatecznie w Polsce. Co mniej więcej dwa lata żąda on ustawy zamykającej tę kwestię, nie znajduje jednak poparcia w swojej partii zarówno wśród polityków zajmujących się sprawami wewnętrznymi, jak i kwestiami prawnymi. Dlatego też możemy powiedzieć, iż koalicja istnieje nadal, chociaż w każdym obozie politycznym występowały obciążenia spowodowane wcześniejszymi uwikłaniami w sprawy służb specjalnych. Gdy uzgadnialiśmy między sobą podstawy rozliczenia, w Izbie Ludowej w 1990 r., przypomniała się nam pewna myśl, która została zapisana zaraz po wojnie. Jest to myśl niemieckiego filozofa Karla Jaspersa, ujęta w cudownie jasnej i krótkiej formie. Książeczka, a właściwie krótkie wypracowanie, którą można jeszcze nabyć w niemieckich księgarniach, nosi tytuł Schuldfrage (Kwestia winy). I w tej to książeczce powiedział Jaspers tamtym, powojennym Niemcom coś, co wtedy ich mało interesowało, a mianowicie, że wina w jakiejś dyktaturze dotyka nas w różnych wymiarach, jako wina moralna, wina z punktu widzenia prawa karnego, wina metafizyczna i jako polityczna odpowiedzialność. Dalej mówi on, że jeśli chcielibyśmy rozliczyć tę winę, to dla każdego z tych wymiarów potrzebna byłaby odrębna instancja, lub odrębna płaszczyzna, która winę tę rozliczałaby. Niewątpliwie bardzo ważne byłoby dla społeczeństwa postkomunistycznego ponowne rozpatrzenie tej myśli. Można z niej np. wyciągnąć wnioski, że nie ma tylko jednej formy delegitymizacji dyktatury, lecz że dokonuje się to w różny sposób. Dokonam przeglądu tych form wymienionych przez Karla Jaspersa. Wina moralna oznacza, iż osoby, które są wobec siebie winne, muszą rozstrzygnąć tę kwestię między sobą. Człowiek, który odczuwa, iż wyrządził drugiemu człowiekowi krzywdę, musi pójść do niego i powiedzieć: „Wyrządziłem Ci krzywdę. Wybacz mi”. Proces przebaczenia zacznie się, jeśli sprawca akceptuje fakty, jeśli zmienia swoje nastawienie w stosunku do czynów, które popełnił, i odczuwa konsternację, winę, po chrześcijańsku mówiąc, skruchę. Następnie proces odkupienia tej moralnej winy zaczyna rozwijać swą niesamowitą dynamikę, ponieważ oba kroki sprawcy, tzn. akceptacja faktów i okazywanie z tego powodu skruchy, wyzwalają zazwyczaj gotowość ofiary do pojednania. Tutaj więc dostrzegamy tę instancję pojedynczego człowieka, względnie, mogą to być części społeczeństwa, które są winne konkretnie wobec siebie, a odpuszczenie winy i pojednanie rozgrywa się między nimi. Jasne jest, że jeśli mówimy o winie z punktu widzenia prawa karnego, to istnieje inna instancja – sąd, który zajmuje się opracowywaniem i rozwiązywaniem tych spraw. Obecni tutaj prawnicy będą mówić o swojej pracy. Pojęcie winy przyporządkowane jest nieraz bezpośrednio prawu karnemu. Zdarza się często w społeczeństwie, szczególnie posttotalitarnym, że ludzie odnoszą wrażenie, iż znaczenie rozliczania przeszłości jest znikome, że nie dochodzi do delegitymizacji minionej władzy bezprawia. Ma to miejsce wtedy, gdy sądy nie wydają dostatecznie surowych wyroków. To duże nieporozumienie, które wymaga sensownej debaty z naszymi posttotalitarnymi społeczeństwami. Ważne jest, aby dyskutować otwarcie i bez obaw o ograniczoności rozliczenia winy w aspekcie prawno-karnym. Nie ma bowiem formy, w jakiej można byłoby rozliczyć bezprawie jakiejś dyktatury na drodze prawnej, z zachowaniem zasad państwa prawa. Istnieje bowiem cały szereg czynów bezprawnych, których nie można ująć z punktu widzenia wymiaru sprawiedliwości, działającego zgodnie z zasadami państwa prawa. Dlatego też tak ważne są te inne instancje, które wymienia Jaspers, a które mówią o postępowaniu z winą. Zarówno ja, jak i pan Meckel byliśmy wcześniej pastorami. Dlatego też nie chciałbym pominąć kolejnego aspektu tej sprawy. Wina ma tutaj wiele wspólnego z nadającą sens instancją, w stosunku do której ludzie czują się zobowiązani. Istotne jest to dla narodu, który ma metafizyczne korzenie, a z tym narodem mamy tu do czynienia w sposób szczególny. Oznacza to tyle, że jeśli jakieś społeczeństwo nie zajmuje się kwestią winy w swojej wierze, w swojej gotowości do wiary, do religijnej tęsknoty i do poświęcenia, to należy mówić o niepowodzeniu. Zdarza się często w społeczeństwach posttotalitarnych, które już nie pojmują sedna chrześcijańskiego posłania, a mianowicie wiary w nawrócenie się, skruchę, pokutę i przekazywania ich jako wartości pozytywnych, że tę głęboką i starą prawdę zamieniają, w dbałości o image, na tanią „miskę soczewicy”. Mogliśmy doświadczyć we wszystkich Kościołach krajów posttotalitarnych, że istnieje olbrzymia pokusa, aby zamienić podstawowe duchowe wartości na „miskę soczewicy” – taniej, i prawdopodobnie niemożliwej do osiągnięcia, politycznej akceptacji. Naprawdę jednak, dla kogoś żyjącego jako wierzący w jakiejś społeczności, będzie istniał związek z Tym, który stanowi o jego normach metafizycznych. Dlatego też nie należy w takich społeczeństwach pomijać tego elementu. Mniej religijni Niemcy nie będą roztrząsać tego zbyt chętnie i często, niezbyt szybko zauważą też stratę. Ale w tym społeczeństwie kwestia ta należy do debaty kościelnej. Teraz dochodzimy do sprawy, którą musimy zająć się najintensywniej. Jest to kwestia odpowiedzialności politycznej. Wina ma bowiem także kształt odpowiedzialności politycznej, która pojmowana jest źle, bądź wcale. Istnieje szereg komunistycznych funkcjonariuszy, których nie zaprowadzimy przed sąd państwa prawa, jest to po prostu niemożliwe ze względu na nasz porządek prawny i ze względu na zakaz wstecznej mocy obowiązywania prawa. Czy znaczy to jednak, że nie możemy mówić o ich winie? To nie jest tak. Instancja, w której omawia się odpowiedzialność polityczną, jest dialogiem dorosłych obywateli w wolnym społeczeństwie, jest to publiczny, otwarty dialog, polityczna dyskusja. W tej dyskusji obowiązują tylko te elementy, które obowiązują przy innych formach rozliczenia. Fakty muszą pozostać faktami, należy wyznaczyć je w sposób czysty. Za fakty nie są odpowiedzialne żadne władze niebieskie, bądź społeczne, lecz konkretne osoby, które zajmowały konkretne stanowiska w społeczeństwie totalitarnym. Nie można tolerować tego, że z pozornie liberalną szlachetnością będzie się przymykać oczy na fundamentalne łamanie praw człowieka lub fundamentalne wyrządzanie szkód polityce w celu uzdrowienia społeczeństwa. Nie znam społeczeństwa, które zostało uzdrowione przez milczenie. W Niemczech toczy się bardzo interesująca debata na ten temat. Poglądy głosi np. filozof Hermann Lübe, który pewną formę milczenia uznaje za leczniczą. Pogląd ten spotkał się zarówno wśród historyków, naukowców zajmujących się polityką, jak i wśród filozofów i teologów z większym sprzeciwem niż aprobatą. Dzieje się to w kraju, który pozwolił sobie zbyt długo na luksus nierozliczania win. Jeśli kogoś interesuje dyskusja na ten temat, polecam lekturę wydanej stosunkowo niedawno książki berlińskiej politolog, Gesine Schwan, która w niedalekiej przyszłości zostanie rektorem Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Wiele lat uczyła politologii w Berlinie, w wielu kwestiach politycznych zajmuje niezależne stanowisko. Jest katolicką socjaldemokratką – ciekawe połączenie – zaistniała przed półtora rokiem książką Politik und Schuld (Polityka i wina), w której rozprawia się bez ogródek z tezami filozofa Hermanna Lübego o milczeniu. Gesine Schwan odczuwa milczenie na temat winy jako rzecz niebezpieczną w polityce. Dla niej etyka jest także wymiarem polityki. Opłaca się przeprowadzenie takich rozważań. Proszę nie wziąć mi za złe, że mówię szczegółowo o tym, co działo się u nas przed zapadnięciem konkretnych decyzji. Myślę, że tylko w ten sposób można zrozumieć, dlaczego nam, Niemcom udało się sprawnie ukształtować tę raczej skomplikowaną materię. My sparzyliśmy się już po drugiej wojnie światowej na polityce tzw. grubej kreski. A Państwo, to trzeba wam przyznać, nie próbowaliście jeszcze zastosować „grubej kreski”. Teraz dopiero zobaczą Państwo, jak to dalej zadziała. Ale mam nadzieję, że nie będzie to tak długo trwało, jak u nas w Niemczech. A teraz powiem Państwu, jaki był dalszy przebieg wydarzeń. Ogólnie rzecz biorąc wydano ocenę negatywną dotyczącą komunistycznego panowania, która miała dla historyków i archiwistów bardzo ciekawe działanie uboczne. Niemieccy posłowie podjęli mianowicie decyzję, aby całość dokumentacji pisemnej z czasów komunizmu potraktować inaczej niż dokumentację jakiejś demokracji. Udostępniono nie tylko akta służb bezpieczeństwa, dzięki ustawie uchwalonej przez Izbę Ludową, przed zjednoczeniem, 24 sierpnia 1990 r., ale także wszystkie państwowe dokumenty pisane, również te związane z działalnością partii, a więc i te najtajniejsze. Opowiadam to myśląc o pewnym narodzie, który niekiedy ma silną skłonność do etatystycznego rozumienia państwa. Warto zadać sobie trud i zastanowić się nad paradoksem, że naród taki jak ten, przez masową walkę o wolność zdelegitymizował komunizm i byłych rządzących, ale pisemną spuściznę tych rządzących traktuje, jak gdyby byli oni demokratami i zakłada trzydziestoletnią blokadę archiwów lub tym podobne ograniczenia. Czy nie należy ponownie przemyśleć tej dziwnej stanowczości części wpływowych środowisk demokratycznych w Polsce w tych prawnych kwestiach. Czy nie umiemy powiedzieć ludziom kiedyś prześladowanym, że wiedza, jaką posiadała władza w archiwach, czy była to policja ludowa, służby bezpieczeństwa, administracja państwowa czy też państwowe związki zawodowe, że wszystko to było w gruncie rzeczy wiedzą, jaką posiadała władza przeciwko narodowi. A co ma z tego wolny naród, który ową wiedzę, skierowaną przeciwko niemu, traktuje, jak gdyby były to najporządniejsze akta nowej demokracji. Nie potrafię dostrzec w tym niczego dobrego. Wiem, że tę procedurę zastosowano w wielu społeczeństwach „przejściowych”. Często jednak po prostu dlatego, że specjaliści, którzy pracują nad aktami i siedzą przy swoich biurkach, zachowują się wobec posłów, dziennikarzy, a nawet wobec zwykłych szarych ludzi, jak gdyby tylko oni potrafili zajmować się tymi aktami w sposób odpowiedni i porządny. Proszę Państwa, to nieporozumienie! W moim urzędzie pracuje obecnie 2700 osób, mnóstwo z nich to wysokokwalifikowani i nadzwyczajnie dokładni pracownicy, którzy pracują zgodnie z zasadami państwa prawa. Wcześniej byli lekarzami, pielęgniarkami, inżynierami, dekarzami, blacharzami i wszyscy zdołali się nauczyć, jak zajmować się pisemną spuścizną w sposób zgodny z zasadami państwa prawa. Można z tego wnioskować, że jeśli jest się w stanie wydać negatywną ocenę polityczną dotyczącą pisemnej spuścizny dyktatury, to istnieją także możliwości prawnej legalizacji takiej oceny. Przez chwilę zatrzymam się na procesie prawnej legalizacji, procesie konstytuowania, w Urzędzie, którym kieruję. Gdy zajmowaliśmy budynki służb bezpieczeństwa, w ogóle nie wiedzieliśmy, czym jest postępowanie zgodne z zasadami państwa prawa. W Erfurcie, w pierwszym zajętym budynku siedział ze swoimi przyjaciółmi obrońca praw człowieka, brodaty artysta, zachowujący się nieco chaotycznie, i nagle pojawiło się pytanie: „I co teraz?” Potem podnieśli słuchawkę telefonu i próbowali się dodzwonić do Berlina, do Bärbel Bohley. Trafili jednak na Sebastiana Pflugbeila, fizyka z ruchu obywatelskiego, który miał niewiele wspólnego ze służbami bezpieczeństwa. Matthias Büchner wziął słuchawkę i powiedział do telefonu, „Już tu jesteśmy, w środku, w budynku Stasi i co mamy teraz dalej robić?” Tego nie wiedzieli ani fizycy, ani malarze, ponieważ nikt nikogo wcześniej nie uczył, jak rozwiązuje się służby specjalne i co robi się z ich aktami. Pomysły były wtedy różne, pani Bohley w Berlinie, która głosiła wtedy poglądy fundamentalistyczne, powiedziała: „To jest całkiem proste – każdy bierze swoją teczkę pod pachę i idzie do domu”. W ten sposób zostałoby oczywiście wiele akt. My, jako posłowie musieliśmy zastanowić się nad jeszcze innym problemem – w moich i Markusa aktach znajdowała się na przykład setka nazwisk innych osób. U Marcusa pewnie z tysiąc, u mnie może setka. Czy to znaczy, że mieliśmy jednym osobom przekazywać dane innych osób? Nie! A więc, co powinniśmy byli zrobić? Stworzyć odpowiednią ustawę. I w tej ustawie spróbowaliśmy określić, co znaczy sposób postępowania z aktami i dostęp poszczególnych osób do tych akt zgodny z zasadami państwa prawa. Często już o tym mówiliśmy, chciałbym to jednak jeszcze raz powtórzyć, ponieważ jest to nawiązaniem do duchowej podstawy, którą opisałem w związku z Karlem Jaspersem. W ustawie Izby Ludowej z sierpnia 1990 zapisano, że akta będą przechowywane i będą służyć ogólnemu wykorzystaniu do politycznego, prawnego i historycznego rozliczenia przeszłości. Posłowie zrozumieli już wtedy ten wielowymiarowy proces postępowania odnoszący się do przeszłości. Znaczy to, że od początku zaplanowano rozliczenie wielostopniowe lub na wielu płaszczyznach. Chciałbym opisać teraz to rozliczenie na tych trzech płaszczyznach: politycznej, prawnej i historycznej. Rozliczenie polityczne miało podwójne znaczenie. Każda osoba otrzymała prawo, aby dowiedzieć się, co tajna policja zanotowała na jej temat. Prawo do tego, aby mieć wgląd w swoje akta. Moje akta należą do mnie. W innej części mojego wystąpienia dojdę do zasadniczej podstawy tego prawa, której wtedy jeszcze nie znaliśmy. Mieliśmy wtedy tylko polityczną wolę, aby wiedza, jaką posiadała władza, należała do „rąk i głów” osób prześladowanych. To pierwszy element politycznego rozliczenia. Drugim elementem jest to, co Państwo określają mianem „lustracji”. To było dla nas czymś obcym, co przyszło do nas z czasem. Oznacza to, że my nie chcieliśmy dekomunizacji, że tego nie planowaliśmy. Ci, którzy tego chcieli, nigdy nie zdobyli politycznej większości. My chcieliśmy ograniczonej wymiany elit, a to coś innego, niż to, o czym tutaj debatujemy. Dlaczego nie chcieliśmy dekomunizacji? Ponieważ we Wschodnich Niemczech były 2 lub 3 miliony członków SED (Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec). Wiedzieliśmy wszyscy, że nie byli oni towarzyszami z przekonania, lecz że była to normalna saksońska i pruska służba państwu, która w tym krajobrazie politycznym egzystowała od stuleci, a ci ludzie zawsze mówili „tak” w stosunku do tego, co zarządziła zwierzchność. Członkostwo w partii komunistycznej wydawało się nam tym posłusznym „tak”. Nie zasługiwało to na szacunek, ale też nie stało się powodem, aby uczynić to, co uczynili po wojnie alianci odnośnie sprawy denazyfikacji. Od początku zakładaliśmy integrację członków partii komunistycznej. W debacie prowadzonej przez nieuświadomionych członków lewicy nie odczuwa się wdzięczności eks-komunistów. Plotą bzdury o polowaniu na czarownice i tym podobne. Można oczywiście łatwo dostrzec, że nie zgadza się to z rzeczywistością. Istnieje bowiem propozycja integracji skierowana do członków Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. W państwowej służbie cywilnej landów i gmin Niemiec Wschodnich można dzisiaj dostrzec z łatwością, że w szkołach i urzędach tych landów zatrudniona jest znacząco wysoka liczba pracowników, którzy należeli wcześniej do Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Nie doszło więc do dekomunizacji, a jedynie do częściowej wymiany elit. W Izbie Ludowej doszliśmy do zgody odnośnie faktu, że nie członkostwo w partii, ale członkostwo i współpraca z tajną policją mogłyby stanowić przeszkodę przy zatrudnianiu osób na czołowych stanowiskach. Do takich należała państwowa służba cywilna. I dlatego też u nas, w Niemczech lustracja oznacza kontrolę osób zatrudnionych w państwowej służbie cywilnej w odniesieniu do ich współpracy z tajną policją i nic więcej się pod tym pojęciem nie kryje. To rozwiązanie zasługuje na krytykę, ponieważ nie jest ono adekwatne do faktów politycznych, jakie miały miejsce we wszystkich państwach bloku wschodniego. Wszędzie bowiem służby bezpieczeństwa były zleceniobiorcą, a nie zleceniodawcą. Znaczy to, że zleceniodawcy służb bezpieczeństwa – ludzie partii – są w Niemczech lepiej ustawieni niż zleceniobiorcy-ludzie z tajnej policji. Czesi, których ustawa lustracyjna obejmowała także członków partii, pytali wtedy nas, Niemców, czy nie bijemy sług zamiast panów? Mogę tylko powiedzieć, że nie mieliśmy politycznej woli, aby to zmienić. Nie znaliśmy Stasi, jej atak przyszedł z ciemności, uważaliśmy to za szczególnie podstępne. I dlatego sądziliśmy, że współpracownicy Stasi zasłużyli, aby być potraktowanymi w sposób szczególny, inaczej niż towarzysze, przed którymi umieliśmy się chronić. Znaliśmy bowiem działania sekretarza partii i ludzi, którzy byli w rządzie. Mogą to Państwo ocenić, jak chcą, ale to rozumowanie istotnie różni się od przedmiotu tej debaty, czyli dekomunizacji rozumianej jako usuwanie z życia publicznego funkcjonariuszy partyjnych. Myślę jednak, że część problematyki związanej z przeniesieniem dekomunizacji w społeczeństwo polega na tym, że takie procesy obejmują wielu już przystosowanych ludzi, a to zmniejsza akceptację takiego modelu dekomunizacji. Mówiłem więc o różnicach, a rozliczenie polityczne określiłem jako prywatne uprawnienia pozwalające na dostęp do akt i jako zadanie publiczne, czyli lustrację państwowej służby cywilnej. Odbywa się to tak, iż niezależny Urząd bada akta i przesyła sprawozdanie na podstawie tych akt do odpowiedniej komórki personalnej, a ona decyduje o dalszym zatrudnieniu bądź zwolnieniu ze służby, już bez współdziałania Pełnomocnika. Ten sposób został przez Niemców zasadniczo zaakceptowany. Otrzymaliśmy w sumie 4,42 miliony wniosków. Na podstawie tej ustawy Izby Ludowej, którą właśnie opisałem, przyjęto w roku 1991, po zjednoczeniu Niemiec, poszerzoną i doskonalszą ustawę dotyczącą postępowania z aktami Stasi. Ważna dla obecnej debaty jest informacja, że nie jest to ustawa lustracyjna, jej sensem jest umożliwienie dostępu do akt. Ustawa ta różnym uprawnionym pokazuje drogę, jak mają się do nich „zabrać”. Pojęcie rozliczenia, oprócz wymiaru politycznego obejmuje także rozliczenie prawne i historyczne. Prawne rozliczenie nie oznacza tylko ścigania karnego. W Niemczech istnieją jeszcze inne ustawy – o tym może powiedzieć coś więcej pan Meckel – „Erstes und Zweites SED- Unrechtsbereinigungsgesetz” (tzn. pierwsza i druga ustawa porządkująca bezprawie NRD), które prześladowanym przyznają wiele świadczeń rekompensujących. Równocześnie ludzie, którzy chcą zostać zrehabilitowani, mogą mieć dostęp do swoich akt. W przypadku rozliczenia prawnego ważniejszy wydaje się element wsparcia, rehabilitacji, niż karania sprawców, którzy dokonali czynów zasadniczo sprzecznych z prawem. W debacie politycznej powinni Państwo przynajmniej wskazać na to, że prawne rozliczenie nie oznacza tylko kary, lecz także naprawienie szkód w formie prawnej. Historyczne rozliczenie polega na tym, żeby dokumenty, które posiadamy, udostępnić w całości dla celów badań naukowych. Z jednym ograniczeniem, tym mianowicie, że akta ofiar należą do ofiar. Mój Urząd nie może zachowywać się jak organ komunistyczny i twierdzić, że dokumenty należą do państwa. Tak nie można! Odczuwam jako ciężkie naruszenie europejskich norm praw człowieka, jeśli gdziekolwiek w Europie ludzie nie mają dostępu do akt związanych z represjami, którym podlegali. Tak nie można! Należy to zmienić, jeśli się tylko da! Tutaj, w przypadku rozliczenia historycznego, jest bardzo pożyteczne, że naukowcy nie muszą czekać trzydziestu lat na to, aby dostać do rąk informacje odnoszące się do poszczególnych osób, lecz że wcześniej już mogli pracować nad wszystkimi strukturami dyktatury, także tymi najbardziej ukrytymi i zarazem wyrafinowanymi. Akta służb specjalnych odkrywają bowiem także wyrafinowane struktury dyktatury, a codzienne represje unaocznione są w sposób niewiarygodny. Czasami mówię, w trakcie referatów w Niemczech, że olbrzymie archiwa tajnych policji w nowoczesnych dyktaturach są pomnikami wystawionymi polityce, pomnikami z czasów nieprzyjemnych, ale zasługują one na ochronę jak zabytki, ponieważ nikt później nie uwierzy, jak intensywnie i perfidnie władza inwigilowała życie codzienne zwykłych obywateli. Równolegle z pracami nad dokumentami historyków postępują prace mediów. Niemcy zdecydowali się, że nie będzie żadnego milczenia, że stworzona zostanie „ustawa mówiąca”, a to znaczy, że powinna się odbyć debata polityczna. Dlaczego? Media mogą otrzymać akta sprawców, osób uwikłanych w sprawy Stasi, ale nie ofiar. Tylko ofiary mogą udzielić mediom i naukowcom zezwolenia na pracę z ich aktami. Istnieje też forma pośrednia: osoby ściśle związane z historią wydarzeń minionych muszą pogodzić się z ograniczoną ochroną dóbr osobistych i faktem, że ich akta udostępnia się dziennikarzom i naukowcom, co nie odbywa się jednak bez kontrowersji. Konstytuowanie tych spraw wymaga dużej otwartości. Nadmieniłem już wcześniej, iż istnieje pewna zasadnicza podstawa prawna, leżąca u podstaw wyobrażenia o prawie, dlatego też w Niemczech było stosunkowo łatwo przegłosować w parlamencie decyzję, że każdy może zajrzeć do swoich akt. Tę formułę prawną ujęli Amerykanie we własnej ustawie pod nazwą „Freedom of information act”. W Niemczech nie mamy takiej ustawy, ale dzięki orzeczeniu niemieckiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego (Bundesverfassungsgericht) istnieje zasada prawna, którą określamy jako prawo do samostanowienia o informacji (Recht auf informationelle Selbstbestimmung). We wszystkich nowoczesnych demokracjach zachodnich nikomu nie wolno gromadzić i przechowywać dowolnej liczby informacji dotyczących kogokolwiek. A nasi sędziowie sądu konstytucyjnego są zdania, że nie możemy w pełni egzekwować naszych, zgodnych z konstytucją, praw, jeśli nie wiemy, kto i jakie informacje o nas posiada. I dlatego też w Niemczech informacje o jakiejś osobie należą do niej samej. Oczywiście, istnieją istotne powody, w przypadku lekarzy, aparatu policyjnego czy sądu, aby zbierać informacje o pewnych osobach. Są one jednak zasadniczo trzymane w tajemnicy. To są jednak sprawy, które zostały przez ustawodawcę uporządkowane, sprawy wspólnoty, które nakładają się na prawa osobiste. Ale zasadniczo w nowoczesnych strukturach prawnych Zachodu obowiązuje owo prawo do samostanowienia o informacji. Myślę, że nie urażę nikogo, gdy powiem, że prawie żaden z młodych posłów, nie mówiąc już o starych, którzy działali w społeczeństwach posttotalitarnych nie znał tego prawa. W każdym razie, Marcus i ja go nie znaliśmy. Nauczenie się go wymagało długiego dialogu z postępowymi teoretykami prawa i praktykami w tej dziedzinie. Na Węgrzech przedłożenie tego prawa w związku z lustracją przyniosło bardzo ciekawy efekt. Prawdopodobnie znają Państwo węgierską ustawę lustracyjną, która przewiduje kontrolę określonej liczby stanowisk publicznych. Ustawa ta została we wcześniejszej fazie odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny, ponieważ nie zawierała dostępu do akt poszczególnych osób. Ówczesny prezes węgierskiego Trybunału Konstytucyjnego, prof. Salyom, spędził wiele lat na Zachodzie, znał ten punkt widzenia i wprowadził go do młodej demokracji. Doprowadziło to naturalnie do nowej i interesującej debaty w parlamencie Republiki Węgierskiej. Nie jestem w tej chwili pewny, jak daleko posunęła się ta sprawa, ale sądzę, że do tej pory powstało już prawo stanowiące o dostępie do akt. Z punktu widzenia organizacyjnego jest to niesamowicie trudne. Tyle o podstawach, teraz o sposobie funkcjonowania. Ustawa wprawdzie działa, ale naturalnie pojawiają się zgrzyty. Osoby zwolnione ze swoich stanowisk w szkolnictwie, w telewizji, w policji, w sądownictwie ze względu na współpracę ze służbami bezpieczeństwa, twierdzą, że współpracując ze Stasi nie miały nic złego na myśli. Całkiem źle jest z tymi, którzy wywodzą się z opiniotwórczych środowisk, z kręgów kościelnych, intelektualistów, artystów czy profesorów. Ponieważ intelektualiści mylą się niechętnie, twierdzą oni, że błędy, które popełnili nie są żadnymi błędami, lecz mają coś wspólnego z istotą natury ludzkiej. Wypowiadają się, że wszystko to było korzystne i pomocne dla stałych kontaktów z ochroną konstytucji, a nie ze służbami bezpieczeństwa. Jeśli chcemy wyrobić sobie w tej sprawie rzetelny sąd, możemy posłużyć się prastarą dziennikarską regułą, która może nam w tym przypadku być pomocna. Jeśli porównamy z sobą profesorów, porównamy artystów, ludzi związanych z kręgami kościelnymi i teologów, to możemy stwierdzić, że większość generalnie odmówiła współpracy z służbami bezpieczeństwa. Udało im się pokonać własny strach i odmówić utrzymywania oficjalnych kontaktów ze służbami bezpieczeństwa. Kilka spraw jest wyjątkowych. Adwokat Vogel, który organizował „wykup” więźniów[4], musiał rozmawiać ze Stasi. Katoliccy wikariusze generalni, którzy od swojego biskupa dostali zlecenie rozmowy ze Stasi, musieli się z niego wywiązać. Kilku z nich przydzielono kategorię IM (tajny współpracownik). Moi współpracownicy mogą tę sprawę przedstawić dokładniej wszystkim tym, którzy mają jeszcze jakieś pytania. To są jedyne wyjątki, które znam. W armii i w policji nie było obowiązku współpracy jako IM. Udzielanie normalnych informacji, owszem, ale nie w ramach tajnej współpracy. Mamy świadectwa w aktach, że oficerowie Narodowej Armii Ludowej (Nationale Volksarmee) i Policji Ludowej (Volkspolizei) odmówili tajnej współpracy. Biorąc pod uwagę to wszystko, wiadomo, że tylko ci, którzy kochają prawdę, żyją z sobą w zgodzie. Wiemy wszyscy, że nie żyjemy w raju, lecz w świecie upadłym, a to oznacza, że ciągle musimy liczyć się z kontrowersjami, w zależności od tego, w którym obozie politycznym pojawi się obciążenie przeszłością i musimy te kontrowersje usunąć z danego obozu. Napawa mnie dumą, że jestem skłócony z prawie wszystkimi obozami. Przede wszystkim z obrońcami praw człowieka, ponieważ postępowałem z aktami zgodnie z zasadami państwa prawa, a nie postępowałem z nimi w sposób rewolucyjny. Następnie z CDU (Unią Chrześcijańsko-Demokratyczną). Potem rządził nasz pierwszy premier, pan de Maiziére. W tym czasie kochali mnie socjaldemokraci, którzy uważali lustrację za cudowną, a Unia nie wiedziała, do czego potrzebna jest lustracja, zastanawiano się, czy nie będzie ona początkiem ostrego sporu. Następnie odszedł pan de Maiziére i przyszedł pan Stolpe. Wtedy kochali mnie z całego serca demokraci z CDU, a socjaldemokraci nie wiedzieli, czy lustracja w tej formie nie jest przypadkiem szkodliwa społecznie. Istnienie konfliktów było więc praktycznie wpisane w proces lustracji. Społeczeństwo nie jest bowiem społeczeństwem „czystym”, lecz każde ugrupowanie polityczne posiada cały szereg ludzi uwikłanych w wydarzenia minione, często są oni także w gronie naszych przyjaciół. To jest bardzo przykre! To samo przeżyliśmy w Kościele. To samo będzie z „Solidarnością”. Spotkaliśmy się z tym w ruchu obywatelskim, przewodniczącym partii wybrano człowieka, który był niezwykle aktywnym agentem – Ibrachima Böhmego. Nie możemy sobie nawet wyobrazić, z jaką intensywnością ten człowiek służył służbom bezpieczeństwa. Był na szczycie władzy. I gdybyśmy nie otwarli akt, to byłby tam jeszcze dzisiaj. Gdybyśmy nie otwarli akt, to także inny człowiek, równie zły, jak Böhme, byłby u władzy w innej partii – adwokat Wolfgang Schnur, któremu patrzyło z oczu tak protestancko, że samo nałożenie rąk uczyniłoby go biskupem. Ten człowiek był agentem przez szereg lat, a gdyby nie otwarcie akt, zostałby naszym pierwszym premierem. Już stał obok Kohla na rynku w Halle i krzyczał „Przed wami stoi wasz nowy premier”. Nie możemy sobie tego dobrze wyobrazić, ale należy wyjść od tego, że w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, wielu ludzi zajmowało wysokie pozycje, nie tylko dzięki pewnemu uwikłaniu w sprawy służb specjalnych, które można różnie oceniać (nie każdy tajny współpracownik jest bowiem taki sam), lecz dzięki intensywnej działalności szpiegowskiej i zdradzieckiej. Jesteśmy szczęśliwi, że oszczędzono nam Schnura jako premiera, a SPD jest wdzięczna, że oszczędzono jej Ibrachima Böhmego. Dlatego też nie należy obawiać się debaty, która co jakiś czas pojawia się w prasie, i naturalnie nie jest pozbawiona pewnej domieszki histerii. Chciałbym stwierdzić na zakończenie, że Niemcy, którzy z otwartymi oczami i otwartymi aktami, ale także z otwartymi ustami umieli kłócić się o przeszłość, wydają się doroślejsi, niż byli w czasie, gdy pisali o politycznym uwikłaniu, a nie chcieli o tym mówić. Myślę też, że moglibyśmy złożyć tu świadectwo, że opłaca się kroczyć skomplikowanymi drogami, podejmować skomplikowane decyzje i znosić kontrowersje. Kontrowersje powstają także wtedy, gdy najpierw nic się nie robi, a potem opiera się na przypuszczeniach i podejrzeniach, ale nie ma możliwości ich weryfikacji. Znam trochę waszą prasę, ponieważ mam tu wielu przyjaciół. Nie można powiedzieć, że mieliście w Polsce po „grubej kresce”, spokojną i pokojową debatę o uwikłaniu w sprawy służb bezpieczeństwa. Szanowni Gospodarze, życzę wam wielu sukcesów na waszej drodze, życzę większej otwartości. Nie możemy wam nic więcej radzić, a jedynie tylko służyć naszymi doświadczeniami. To właśnie spróbowałem zrobić. Dziękuję Państwu za cierpliwość.
Wystąpienie otwierające konferencję OMP „Dekomunizacja” (Warszawa 1999) Joachim Gauck ur. 1940 r., do 1989 r. duszpasterz w Lüssow i Roztoku. 1989 r. współzałożyciel "Nowego Forum" w Roztoku. Od marca 1990 r. poseł Izby Ludowej, przedstawiciel Parlamentarnej Komisji Specjalnej do spraw Kontroli Zniesienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. 3 października 1990 r. powołany na specjalnego pełnomocnika Rządu do spraw dokumentów osobowych dawnej służby bezpieczeństwa. Od końca1991 r. pełnomocnik do spraw materiałów służb bezpieczeństwa dawnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Powołany zdecydowaną większością głosów na drugą kadencję . 1991 r. odznaczony medalem Theodora Heussa, wraz z innymi pięcioma obywatelami NRD. W październiku 1995 r. otrzymał wraz z pozostałymi obywatelami Wschodnich Niemiec odznaczenie Bundesverdienstkreuz za wyróżniającą się działalność dla rewolucji pokojowej 1998. W grudniu 1996 r. został odznaczony nagrodą Hermanna Ehlehrsa a w listopadzie 1997 r. w Bremen nagrodą Hanny Arendt (wspólnie z Freimut Duve). 20 stycznia 1999 r. został mu przyznany doktorat honoris causa Uniwersytetu w Roztoku. [1] Urząd Federalnego Pełnomocnika ds. Materiałów Państwowej Służby Bezpieczeństwa byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej – przyp. tłum. [2] Był to ‘okrzyk bojowy’, w którym chodziło o to, aby ludzie ze Stasi pracowali na tych samych zasadach co zwykli robotnicy, aby zarabiali tyle samo – przyp. tłum. [3] „Staatliches Komitee zur Auflösung des ehemaligen MfS/AfNS” („Państwowy Komitet d/s Likwidacji byłego MfS/AfNS”) – przyp. tłum. [4] Vogel zajmował się sprawami „wykupu” więźniów z NRD przez Republikę Federalną Niemiec – przyp. tłum. |