Od grudniowego szczytu Unii Europejskiej, który miał ostatecznie rozstrzygnąć problemy zadłużonej strefy euro upłynęło dopiero kilka dni. Jednak już dziś jest jasne, że kraje, które zdecydowały, by nie przystępować do gry zaproponowanej przez duet Merkozy, błędu na pewno nie popełniły. Jakie są przyczyny obecnego stanu rzeczy, obecnego kryzysu? Jeśli będziemy konsekwentni dojdziemy do wniosku, że ci, którzy wołają teraz o pomoc i solidarność sami nawarzyli sobie piwa. Prowadzili bowiem złą, krótkowzroczną, pozbawioną umiejętności przewidywania politykę. Na poziomie poszczególnych krajów rozrastały się państwa dobrobytu. Na poziomie europejskim z wielką werwą realizowano projekt wspólnej waluty zmierzający do unii politycznej, chociaż i dla jednego i dla drugiego zamierzenia brak było i wystarczających przesłanek, i powodów.
Argument, iż obecną sytuację wywołał kryzys nikczemnego sektora finansowego, który po roku 2008 przelał się najpierw do realnej gospodarki a następnie do niewesołej polityki gospodarczej poszczególnych państw, przekonuje tylko do pewnego stopnia. Państwo dobrobytu i projekt euro mają liczne, dobrze opisane w literaturze wady genetyczne i gdyby nie kryzys finansowy na tym samym rozstaju dróg znaleźlibyśmy się parę lat później. Warto zapytać, czy taka „zwłoka“ w czymś by nam pomogła.
Integracja europejska w najlepszym przypadku od czasów Maastricht (1993 r.) zerwała się bowiem z łańcucha i zaczęła sama siebie pożerać. Wbrew gadaniu o znaczeniu jednolitego rynku wewnętrznego, to swobodny przepływ ludzi, towarów, usług i kapitału w ciągu ostatnich piętnastu lat najbardziej w Unii karłowaciał i nadal karłowacieje. Zamiast tego daje się posłuch wszelkiej maści „harmonizatorom“. Skutki widać tak w rewizjach traktatów założycielskich UE (Amsterdam, Nicea, Lizbona), jak i w codziennym ustawodawstwie wtórnym, które obejmuje już każdą drobnostkę, a więc i jego objętość ciągle rośnie.
Ręka w rękę z tym zjawiskiem idzie postępujące wyprowadzanie władzy z państw członkowskich. Zapytajcie złośliwie waszego posła, ile krajowych ustaw ma swoje korzenie w Brukseli i w jakim stopniu miał wpływ na ich przyjęcie. Na pewno się zdziwicie! Najgorsze jest jednak to, że sporo rządów umywa ręce, jakby Unia odkrawała po plasterku ich kompetencje bez ich zgody.
Jeśli spojrzy się na ostatni szczyt UE z tej perspektywy, to zauważy się, że nic nowego nie przyniósł. Po raz kolejny od krajów członkowskich żąda się dyscypliny fiskalnej (kto dziś pamięta, że rozwodnienia z taką pompą niedawno zaostrzonego Paktu na rzecz Stabilności i Wzrostu domagały się w 2005 r. właśnie Niemcy i Francja). Znowu woła się o solidarność (czy w ogóle wiemy, co to jeszcze na prawdę znaczy?), znowu mają być przerabiane podstawowe ramy prawne UE, bo Traktat Lizboński, który miał przygotować grunt dla działania Unii w XXI wieku był anachroniczny już w momencie podpisania. I co najważniejsze – zadłużenie ma się znowu leczyć nowymi długami.
Takie menu dobrowolnie akceptuje tylko ten, kogo nie stać na wybór (kraje strefy euro), albo ten, kto ciągle jeszcze (naiwnie) wierzy, że Unia ma zdolność do autorefleksji. Dlatego, gdy pojawi się kilka krajów, których przedstawiciele zamiast rozumu brukselskiego używają zdrowego rozsądku, powinniśmy im raczej przyklasnąć, a nie besztać, że nie tańczą, jak im Merkozy zagra.
Oczywiście, Cameronowi można wytykać, że dał się sprowokować do oświadczenia, którego nikt od niego nie chciał usłyszeć. Premier Czech ze swojego wrodzonego braku zdecydowania uczynił na szczycie wielką zaletę. Tylko, czy za przyjęcie zasadniczego rozstrzygnięcia, które chciała osiągnąć strefa euro wystarcza sama tylko obietnica podpisania jakiejś umowy, której formalne i treściowe parametry nie są jasne i która najprawdopodobniej bezpośrednio nie rozwiąże żadnych problemów?
Być „europejskim dysydentem“, o którym mówił prezydent Klaus, nie znaczy wcale być przeciwko integracji europejskiej, ale przeciwko sposobowi, w jaki ostatnimi czasy zaczęła się ona rozwijać. Inaczej mówiąc: niech powstanie unia polityczna, ale pod warunkiem, że rzeczywiście będzie na nią zapotrzebowanie ze strony samych zainteresowanych. Dziś idzie tylko o dobrą minę do złej gry, próbę ukrycia, że w Unii i niektórych krajach członkowskich dzieje się rzeczywiście źle.
Jeżeli kryzys zadłużenia ma być rozwiązany, to na pewno nie przez powtarzanie mantry o jeszcze ściślejszej Unii. Dzisiejsza UE nie jest rozwiązaniem problemu, ale jego częścią, wszystko jedno, czy jest to UE dwóch, trzech, czy dwudziestu siedmiu prędkości. Kto narobił długów, niech przede wszystkim rozwiąże swój problem w domu, ze swoimi wyborcami. Jaśniepańskie rady z Brukseli mogą zadziałać co najwyżej w strefie euro a i tam tylko za sprawą gróźb, w całej Unii nie zadziałają na pewno.
Idealnie byłoby, gdyby Wielka Brytania zrezygnowała ze swego radykalnego stanowiska i na szczycie w lutym przyszłego roku wspólnie ze sprzymierzeńcami, których liczba mogłaby wzrosnąć w wyniku „zwrotu“ Camerona, przeforsowała zasadnicze, a przede wszystkim wiarygodne zmiany podupadającego projektu rynku wewnętrznego. Wszystko to w zamian za zgodę na zrewidowanie ram traktatowych UE w dziedzinie integracji walutowej w kontekście całej 27-ki.
Jeśli się to nie uda, co jest prawdopodobne, niech Unia spokojnie podzieli się wewnętrznie. Integracja wielu prędkości to nie jest jakieś wulgarne słowo. Przeciwnie: Unia po latach w końcu wyłożyłaby kawę na ławę. A to, że „rozłamowcy“ wylądowaliby na peryferiach? Rzeczywiście. Chyba tak samo jak jądro, które gdzieś zginęło chimerze nieokiełznanej integracji za każdą cenę.
Ondřej Krutílek – analityk prawodawstwa UE i redaktor naczelny magazynu „Revue Politika” (www.revuepolitika.cz) wydawanego przez Centrum pro studium demokracie a kultury (CDK) w Brnie. Tekst powstał na zamówienie Ośrodka Myśli Politycznej. Na początku 2012 roku nakładem OMP ukaże się książka Bezpłodny sojusz? Polska i Czechy w Unii Europejskiej, pod redakcją Ondřeja Krutílka i Artura Wołka, z tekstami polskich i czeskich ekspertów.