Wszyscy ludzie kandydata

Jacek Kloczkowski

1 czerwca 2010

W wyborach prezydenckich największe emocje budzi osobowość kandydatów. Jednym zarzuca się brak charyzmy, innym nadmierny temperament. Padają tradycyjne oskarżenia o nieszczerość, arogancję, dzielenie Polaków. Pojawiają się wszakże głosy, że w takim konkursie charakterów niknie to, co powinno stanowić główną oś sporu – program.

Narzekanie na to, że kampania w niewielkim tylko stopniu jest debatą programową, nie jest całkowicie bezzasadne. Rzeczywiście, wątki merytoryczne nie zajmują wiele miejsca w wypowiedziach kandydatów, względnie ujmowane są przez nich na tyle ogólnie, że w gruncie rzeczy niewiele z tego wynika. Z przemówień i wywiadów nie dowiadujemy się raczej, jakie konkretne przedsięwzięcia podejmie ich autor, jeśli wygra wyborczą rywalizację. Ogólne kierunki są oczywiście wytyczone – silna Polska, o dobrych relacjach z sąsiadami, potrafiąca wykorzystać swoją obecność w UE i w NATO, bogate społeczeństwo, dbałość o tradycję itp. Nie budzą one większych kontrowersji, choć każdy kandydat uważa, że to on o te cele będzie zabiegać najskuteczniej. Jak jednak zamierza to czynić? Tu konkretów brak.

Politycy znani od lat

Logika kampanii nie sprzyja przy tym zmianie formy przekazu i zapewne do jej końca będziemy słuchać ogólnych haseł, może z wyjątkiem nielicznych zagadnień, w których kandydaci czują się szczególnie mocni i nie zostaną na wszelki wypadek poskromieni przez swoich specjalistów od politycznego marketingu. Czy oznacza to, że będziemy wybierać przyszłego prezydenta, nie posiadając o jego zamiarach wiedzy wykraczającej poza kilka oklepanych formułek? Niekoniecznie.

Nie mamy przecież do czynienia z ludźmi, którzy pojawili się w polityce tuż przed kampanią. Wręcz przeciwnie, główną rolę w wyborach odgrywają politycy od lat obecni w życiu publicznym, podejmujący szereg konkretnych decyzji – jako szefowie rządów, posłowie, ministrowie, liderzy swych partii.

Pamiętamy, a przynajmniej powinniśmy pamiętać, kto proponował obniżenie podatków i za nim głosował, a kto był przeciwko, kto popierał rozwiązanie WSI, a kto – jako jedyny w swym klubie – miał na ten temat inne zdanie, kto był za lustracją, a kto jej nie chciał, kto odrzucał prywatyzację publicznych dotąd segmentów służby zdrowia, a kto ją dopuszczał, kto optował za udziałem wojsk polskich w interwencjach w Iraku i w Afganistanie, a kto przeciwko temu protestował.

Takich kluczowych kwestii w różnych dziedzinach funkcjonowania państwa, w których kandydaci dawali wyraz swym przekonaniom, względnie politycznym kalkulacjom, jest więcej. Materiał do przemyśleń wyborcy mają zatem duży.

Po pierwsze kadry

Jest wszakże inna sfera, być może ważniejsza niż deklaracje programowe, w której decyzje zwycięzcy (a więc w praktyce Jarosława Kaczyńskiego bądź Bronisława Komorowskiego) będą miały fundamentalne znaczenie – wybory personalne. Czyli mówiąc wprost: warto się przyglądać, kto za danym kandydatem stoi, i zastanawiać, jaką rolę może odegrać w Kancelarii Prezydenta.

Doświadczenie ostatniego dwudziestolecia przekonuje, że nietrafione decyzje personalne mogą mieć zasadniczy, a niekiedy destrukcyjny wpływ na jakość prezydentury. Z pewnością szkodzą wizerunkowo, ale także źle wpływają na kondycję państwa, przynajmniej w tych obszarach, na które prezydent ma wpływ. Bodaj najbardziej spektakularny przypadek fatalnej polityki kadrowej to współpraca Lecha Wałęsy z Mieczysławem Wachowskim.

Również dwaj kolejni prezydenci nie uniknęli problemów z doborem współpracowników, choć zwłaszcza w przypadku Lecha Kaczyńskiego miały one zupełnie inny charakter. Wpadki, a niekiedy po prostu niekompetencja niektórych ministrów kancelarii nie pomagały prezydentom wizerunkowo, utrudniały też sprawne funkcjonowanie urzędu. Dla jakości rządzenia Polską szczególnie dolegliwe były tarcia między ośrodkiem prezydenckim a rządem (choć tu wina często była po stronie rządowej). Czasem brakowało dobrej woli, a czasem zawodziły elementarne procedury i dawał o sobie znać brak urzędniczego wyrobienia – a do takich sytuacji nie powinno dochodzić w tak newralgicznym dla państwa miejscu. O tym, że można wszakże przełamać barierę niemożności i stworzyć prezydentowi fachowe zaplecze, świadczy przykład dobrze ocenianego także przez część politycznych konkurentów Władysława Stasiaka i jego współpracowników.

Co w tym względzie mogą zaproponować dwaj główni rywale w walce o fotel prezydenta?

Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego

Bardziej klarowna wydaje się sytuacja w przypadku Jarosława Kaczyńskiego. Można domniemywać, że skorzystałby on przynajmniej z części współpracowników Lecha Kaczyńskiego, którzy nie zginęli 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Miałby też wolną rękę w kompletowaniu zaplecza z szeregów PiS. Gdyby był czymś ograniczony, to troską o los partii, jej efektywność parlamentarną i wpływy w terenie.

Smoleńska katastrofa zachwiała strukturami PiS, pozbawiając go kilku kluczowych liderów w Sejmie i zarazem regionach. Transfer kolejnych znaczących postaci z klubu parlamentarnego do Kancelarii Prezydenta mógłby dodatkowo osłabić partię przed przyszłorocznymi wyborami do Sejmu i Senatu. To problem, który niełatwo rozwiązać w ciągu kilku miesięcy, choć nie jest to sytuacja bez wyjścia.

Można również założyć, że intelektualne zaplecze prezydentury Jarosława Kaczyńskiego stanowiliby uczeni i eksperci uczestniczący w ciałach doradczych powołanych przez jego brata i wspierający różne jego inicjatywy. Ich ideowy profil mieści się w ramach szeroko rozumianego obozu konserwatywnego i republikańskiego. Nie należałoby zatem w tym gronie spodziewać się spektakularnych rozłamów i jego szybkiej dekompozycji.

W przypadku Bronisława Komorowskiego sprawa nie jest już taka oczywista. Musi on się dzielić zapleczem nie tylko z partią, ale i z rządem. W dodatku w Platformie to nie on rozdaje karty, a Donald Tusk nie jest zainteresowany budowaniem alternatywnego ośrodka władzy w PO i najsprawniejszych współpracowników zatrzymałby dla siebie, najpewniej jednak delegując kogoś do baczenia, aby Komorowski zbyt się nie usamodzielnił.

Opozycja wobec dworu Tuska

Marszałek Sejmu – jeśli wygra wybory – nie jest jednak w tej wewnątrzpartyjnej rywalizacji skazany na klęskę. Po pierwsze prezydent występuje względem opinii publicznej w bardziej komfortowej roli niż premier, może bowiem nie brać odpowiedzialności za niedomagania rządu, próbując odgrywać rolę jego recenzenta. Jeśli Komorowski będzie musiał wystąpić – w imię swojego wizerunku i politycznych interesów – przeciwko Tuskowi, wystarczy, że odwoła się do naiwnej, ale wciąż nośnej formuły prezydenta wszystkich Polaków. Premier może się na niego wściec, ale przeciwko urzędującemu prezydentowi z tej samej formacji politycznej nie zdecyduje się jawnie wystąpić, o ile ten drugi nie popełni jakichś elementarnych błędów i nie zrazi do siebie opinii publicznej.

Po drugie prezydent zatrudnia wiele osób w kancelarii, namaszcza ministrów, kreuje doradców, desygnuje swoich przedstawicieli do różnych instytucji państwowych, dysponuje zatem potężnymi instrumentami przydawania różnym ludziom prestiżu i znaczenia. Kto nie jest w łaskach Donalda Tuska, może liczyć, że zyska je u Bronisława Komorowskiego. To tym bardziej kusząca perspektywa dla działaczy PO, że prezydent wybrany w 2010 roku gwarantuje stanowiska i zaszczyty na najbliższych pięć lat. Premier może przegrać wybory już w roku 2011. Prezydent Komorowski mógłby zatem budować swoje zaplecze w opozycji do dworu premiera Tuska. Tylko spośród kogo dokonałby wyboru?

Egzotyczna koalicja

Warto zwrócić uwagę, że Bronisław Komorowski przez wiele lat obecności w polityce i mimo zajmowania wielu znaczących stanowisk nie stworzył wokół siebie jednoznacznie kojarzonego z nim zaplecza politycznego i eksperckiego. W chwili wyboru na urząd prezydenta takim zapleczem mogli się pochwalić zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Lech Kaczyński.

Bronisław Komorowski zdaje się więc zdany na partię – czyli bądź na Donalda Tuska, na co zapewne zbytnio nie liczy, bądź na wewnątrzpartyjnych oponentów premiera lub polityków, którzy zmienią front, dostrzegając korzyści ze wsparcia marszałka. Także w komitecie honorowym Komorowskiego nie widać wielu postaci, które mogłyby stanowić solidne intelektualne i eksperckie oparcie dla jego ewentualnej prezydentury. Pomijając już skandaliczne wypowiedzi kilku filarów owego komitetu, jego większość stanowią różnej maści celebryci, których kompetencje polityczne symbolicznie oddaje pomyłka jednego z nich, niepamiętającego imienia popieranego przez siebie kandydata. Ponadto obóz wyborczy Bronisława Komorowskiego to konglomerat ludzi o bardzo różnych poglądach i interesach. Co prawda część komentatorów widzi w tym nowe wcielenie Unii Wolności, ale są też w nim reprezentowane inne obozy ideowe i środowiska polityczne.

Oczywiście w przekazie wyborczym takie gremia przedstawia się jako oznakę siły kandydata, który gromadzi wokół siebie ludzi różnych przekonań. Kłopot w tym, że takie egzotyczne koalicje są dysfunkcjonalne, gdy przychodzi do rządzenia. Ponadto ta wokół Komorowskiego nie zawiązała się z wielkiej do niego predylekcji, ale po to, żeby wyborów nie wygrał Jarosław Kaczyński. Jej konsolidacja może się okazać więc chwilowa, nawet jeśli osiągnie sukces wyborczy, co nie jest takie pewne.

Dla werdyktu wyborców jakość potencjalnego zaplecza obu kandydatów większego znaczenia mieć nie będzie. Gdy jednak poznamy wyniki głosowania, powinniśmy bacznie się przyglądać, kim będą współpracownicy nowego prezydenta. Niewykluczone, że dla jakości jego prezydentury będą więcej ważyć niż on sam.

Artykuł ukazał się w “Rzeczpospolitej”, 1 czerwca 2010 (śródtytuły pochodzą od redakcji)

Tagi: ,

Wpisz odpowiedź