Pognanie sześciolatków do szkół, wbrew woli wielu ich rodziców, to trumf skrajnego etatyzmu. Rzec można – w typowym dla “liberałów” wydaniu, które nie dziwi, jeśli wobec nich nie ma się złudzeń wynikających z błędnego postrzegania ich jako konsekwentnych zwolenników ograniczania roli państwa.
Takich liberałów-antyetatystów wciąż trochę by się znalazło, ale nie oni stanowią o obliczu tego bardzo rozległego nurtu. Kiedyś zresztą kwestia ta nie budziła specjalnych kontrowersji. Dla wielu dziewiętnastowiecznych konserwatystów było jasne, że ci, co się chętnie nazywają liberałami i przedstawiają się jako rzecznicy wolności i postępu, mają ciągoty podobne do komunistów – tzn. traktują społeczeństwo jako w zasadzie swoją własność, bo poddają je jeśli tylko mogą dowolnym konstruktywistycznym eksperymentom (np. w imię lepszego przygotowania ludzi do radzenia sobie na rynku pracy…), oczywiście wszystkich tych, co są przeciwko, w najlepszym razie spychając na margines.
W Polsce AD 2013 okazuje się, że nawet w tak kluczowej sprawie, jak los własnych dzieci, społeczeństwo nie może się wypowiedzieć w zapisanej w konstytucji drodze - poprzez referendum. Czy to obłęd ideologiczny rządzących czy kalkulacja polityczna? Zważywszy na możliwy odbiór społeczny i potencjalnie duże koszty brnięcia w niezgodę na referendum aż do jego zablokowania – wydaje się, że ten pierwszy czynnik mógł być decydujący. Szkoda, że takiej ideologicznej determinacji rządzący nie mieli w sprawach, które parę lat temu jakże chętnie wywieszali na sztandarach jako swoje fundamentalne, właśnie liberalne, idee: obniżenia podatków, zmniejszenia długu publicznego, ograniczenia biurokracji. W tych kwestiach zrobili wszystko na opak.
I taki właśnie jest ten współczesny szczególny “liberalizm”. Wolności nam nie przyda, za to ciężarów i ograniczeń – jak najbardziej.